Выбрать главу

- …innej możliwości - usłyszała gdzieś z boku.

Odwróciła się gwałtownie. McCarthy leżał wsparty na łokciach. Wlepiał w nią swoje zielone oczy i uśmiechał się lekko.

- I jak? - zapytał.

Wzruszyła ramionami.

- Nie dosłyszałam, co mówiłeś.

Chłopak przeciągnął się, wstał i otrzepał ubranie.

- Mówiłem, że to musiał być wybuch. Jakieś podziemne złoża gazu. Słyszałem już o takich przypadkach. Pod skorupą gromadzi się metan, a potem jeden taki upalny dzień i wszystko łup! - Gwałtownie rozłożył ręce. - A drzewa to fala uderzeniowa. Mieliśmy cholernie dużo szczęścia.

Jenny pokręciła głową.

- Te drzewa upadały zbyt równo, zupełnie jakby…

- Jakby co? - w głosie McCarthy’ego pojawiła się nutka kpiny. - Jakby ktoś przygotował na nas pułapkę? Ponacinał drzewa, a potem odpalał w nich ładunki?

Ale Jenny już nie słuchała. Nagle przypomniała sobie o zdjęciu i słowach Mary Jane: Nie odnosicie wrażenia, że ten refleks ma kształt człowieka? Moim zdaniem wygląda jak kucający facet. Rozejrzała się wtedy pewna, że ten refleks był odbiciem blasku archanioła. Ale jeśli to wcale nie był Michał? Jeżeli obecne przeczucie jej nie myliło, mogli właśnie wpakować się w nieliche kłopoty. Bo skoro aniołowie po dziś dzień noszą miecze, znaczy, że i druga strona nie jest bezbronna.

Na moment zmrużyła oczy. Nauczyła się, jak zamykać umysł na swoje widzenia, jak nie dopuszczać widoku aniołów i innych istot na co dzień. To znacznie ułatwiało życie. Teraz jednak chciała zobaczyć. I najlepiej zadać kilka pytań. Otworzyła powieki, wstała i odwróciła się do McCarthy’ego. Wyglądała, jakby próbowała przejrzeć go na wylot.

- Za czym tak patrzysz? - zdziwił się.

Zmarszczyła brwi.

- Podobno jesteś sierotą - powiedziała z wyrzutem. - Tak właśnie mówiłeś, że jesteś sierotą i nie masz żadnej rodziny, prawda?

Na twarzy McCarthy’ego zakrólowało bezbrzeżne zdumienie.

- Nie rozumiem, o czym ty mówisz - stwierdził. - Pewnie jesteś w szoku i…

- Nie masz stróża - powiedziała Jenny, siląc się na spokój. Raz jeszcze popatrzyła wokoło, po czym już spokojniej wyjaśniła: - Stróża nie ma przy człowieku tylko wtedy, gdy ktoś w rodzinie potrzebuje go bardziej albo gdy człowiek jest prawdziwie zły. Nie jesteś prawdziwie zły, wyczułabym to, nie masz też rodziny. Gdzie jest zatem twój stróż?

- Nie mam pojęcia. - McCarthy, wciąż zdumiony, pokręcił tylko głową. - Naprawdę nie wiem, o co ci chodzi. Ale nie martw się, już wszystko jest dobrze. Zaopiekuję się tobą.

Wyciągnął przed siebie ręce w uspokajającym geście, po czym powoli podszedł do niej. Nie protestowała, czuła, że nie ma złych zamiarów. Poza tym w razie czego będzie potrafiła się obronić. Etap życia, kiedy mogła omdlewać na ramieniu chłopaka i udawać słodką, minął bezpowrotnie. Znów musiała stać się Jenny - wychowanką archanioła twardo walczącą o swoje. Zupełnie jak kiedyś.

McCarthy zbliżył się na odległość pół metra i położył jej ręce na ramionach. Chłopak przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem mocno przytulił. Nic nie mówił, ale wiedziała już, że się nie pomyliła, a to tylko przyjacielski uścisk mający ją uspokoić. Jego dłonie nie błądziły po jej plecach, serce nie szalało w piersi, a oddech pozostawał miarowy. Po chwili McCarthy odchylił się lekko do tyłu i ponownie patrząc jej w oczy, powiedział z uśmiechem.

- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Zaopiekuję się tobą i jakoś wrócimy do domu.

Jenny pokiwała głową, choć wcale nie była tego taka pewna. Nie chciała go jednak martwić, zwłaszcza że - z czego zdała sobie sprawę, dopiero tkwiąc w jego objęciach - on i tak nie miał prawa jej zrozumieć. W końcu nigdy nie widział anioła. Postanowiła udawać uspokojoną i czujnie obserwować rozwój wydarzeń.

Coś poruszyło się w krzakach. Najpierw był to odległy pojedynczy odgłos, zaraz jednak przybrał na sile i intensywności.

- Stój! - usłyszała wołanie kobiety.

A potem spomiędzy krzaków wypadł Jeff. Jego oczy płonęły wściekłością. Pędził wprost na McCarthy’ego.

Jakaś część Jenny wiedziała, że powinna się teraz ucieszyć i rzucić na szyję cudownie ocalałemu chłopakowi. Pocałować go mocno i choć na sekundę zapomnieć, co się stało, ścisnąć cały świat tylko do niego i siebie razem. Ale ta część, niedawno jeszcze dominująca, była teraz w mniejszości. Jeff, zamiast ucieszyć się, że jest zdrowa i cała, najwyraźniej chciał pobić jej wybawcę. Coś tu było nie tak, jak w śnie, gdy bliscy zmieniają się w demony, a bezpieczna pościel w grząskie bagno.

Nie miała jednak czasu, by teraz to roztrząsać. Musiała działać. W chwili gdy Jeff usiłował ją minąć, podstawiła mu nogę i z całej siły pchnęła go w plecy.

- Uspokój się! - krzyknęła. - Nic się nie wydarzyło. McCarthy przezornie stanął po przeciwnej stronie ścieżki.

Z krzaków zaś wyłoniły się kolejne dwie postaci - Mary Jane i Suzie. W poszarpanych ubraniach, z rękami i nogami pełnymi zadrapań, ale wciąż żywe. Ich siostra raczej nie miała tyle szczęścia…

A może jednak? Jenny zauważyła, że i one nie mają anioła stróża. Więc może Mary Lou jakoś przeżyła i teraz skrzydlaty opiekun jest przy niej. Dziewczyna chciała w to wierzyć, ale nie potrafiła. Bo nad polaną nie unosił się żaden anioł. Również nie było stróża Jeffa.

- Jak zdołaliście przeżyć? - zapytała, uśmiechając się przepraszająco do Jeffa i wyciągając rękę w jego stronę.

Chłopak spojrzał na nią niechętnie, po czym wstał, nie korzystając z jej pomocy. Posłał wściekłe spojrzenie McCarthy’emu, ale nie ruszył w jego kierunku. Podszedł za to do Suzie i poprosił ją o otrzepanie pleców.

- Pobiegłyśmy za Jeffem - odparła Mary Jane. - Rzuciliśmy się w las po prostu, pomiędzy drzewa. Padały tylko te przy ścieżce, więc tam w głębi było względnie bezpiecznie. A potem, gdy wszystko ustało, poszliśmy was szukać. To Jeff nalegał… - dodała z wyraźną naganą w głosie.

Jenny zrobiło się głupio. Może nie miała racji. Ich wszystkich spotkało nieszczęście, a ona szuka kozła ofiarnego! Że nie było aniołów - to nie musiało nic znaczyć. Chciała załagodzić sytuację, niestety, Jeff nie wyglądał na kogoś, kto chciałby słuchać wyjaśnień, więc chyba jednak trzeba będzie odłożyć to na później. Wokół robiło się ciemno.

- Jak daleko jest stąd do tej chaty? - zapytał McCarthy.

Nikt nie odpowiedział i pytanie przez moment wisiało w powietrzu. Wszyscy odwrócili się w stronę stojącego teraz tyłem Jeffa, który wzniósł głowę ku niebu i szeptał coś cichutko. Wyglądało, jakby się modlił.

- Jeff? - Suzie postanowiła przerwać ciszę. - Co ty właściwie…

I wtedy chłopak odwrócił się gwałtownie. Jego rozciągnięta w dzikim uśmiechu twarz jaśniała dziwnym blaskiem, a włosy zdawały się płonąć błękitnym ogniem. Oczy, całe białe, pozbawione źrenic i tęczówek, skierowane były w stronę McCarthy’ego.

- I powiedział Pan: Nie pożądaj żony bliźniego swego ani żadnej rzeczy, która jego jest - wycedził przez zaciśnięte zęby. A potem skoczył.

Odległość, jaka dzieliła ich obu, z całą pewnością przekraczała pięć metrów, a mimo to Jeff pokonał ten dystans jednym susem. Wylądował na rywalu, przewracając go własnym ciężarem, po czym usiadł na nim okrakiem i podniósłszy z rowka koło drogi kamień, zaczął okładać go nim po twarzy.

Jenny skoczyła ku walczącym, ale została odepchnięta z taką siłą, że poleciała kilka metrów i uderzyła o drzewo. Potworny ból przeszył jej plecy i przez dłuższą chwilę nie mogła się pozbierać.

Tymczasem Jeff wyraźnie skończył już z McCarthym, bo odrzucił na bok ociekający krwią i kawałkami mózgu kamień, wstał i zaczął się zmieniać. Jego głowa i brzuch zaczęły pęcznieć, skóra zatrzeszczała, a oczy wypadły wypchnięte z oczodołów. Sekundę później chłopak eksplodował. Ktoś wrzasnął. Jenny nie była pewna, czy to nie ona sama. Wiedziała tylko, że zerwała się na równe nogi, lekceważąc ból. Spojrzała w stronę ocalałych dziewcząt. Suzie zasłaniała sobie oczy, nie przestając krzyczeć. Stała najbliżej Jeffa, cała więc była w jego resztkach. Mary Jane, znajdująca się za jej plecami, trzymała w dłoniach patyk o ostrym końcu. Jej twarz pojaśniała. Spojrzała w stronę Jenny.