Выбрать главу

- O czym myślisz? - zapytał Jeff, gładząc ją po szyi. Jenny wzruszyła ramionami.

- Nie wiem - odparła. - To wszystko wydaje mi się takie bajkowe, takie… To piękne miejsce. Dziękuję.

- Wszystko dla mojej księżniczki, co nie? Poczekaj, aż zobaczysz chatę!

- Strzelimy sobie pamiątkową fotkę? - zawołał Sid, wyciągając z plecaka polaroid.

Dziewczyny, pierwsze podchwyciwszy pomysł, ustawiły się przy samochodzie. Sid włączył samowyzwalacz i postawił aparat na płotku. Truchtem dołączył do grupy, po czym wtulił się w Tracy. Po chwili błysnęła czerwona lampka, aparat zazgrzytał i wypluł z siebie fotografię.

Wszyscy rzucili się, by ją obejrzeć. Pierwsza złapała zdjęcie Mary Lou. Skrzywiła się jednak z niesmakiem.

- Chyba masz coś nie tak z tym polaroidem - powiedziała, pokazując fotkę pozostałym. Nad nimi, na dachu samochodu, widać było coś świetlistego.

- To nie wina aparatu. - McCarthy uważnie przyjrzał się zdjęciu. - To po prostu refleks światła. Słońce musiało wyjść zza chmury właśnie w tym momencie.

- Zróbmy więc jeszcze jedno - zaproponowała Tracy, wyraźnie starając się pocieszyć swego ukochanego. - Tak chyba najlepiej sprawdzimy, czy z aparatem jest wszystko w porządku. A jeśli nie, to się go zostawi w samochodzie, bo on jest ciężki, prawda, pączusiu?

Sid przytaknął, choć nie miał szczególnie zadowolonej miny. Wolałby zostawić cały plecak zamiast swojego polaroidowego cudeńka.

- Swoją drogą - odezwała się Suzie, gdy przyszła jej kolej na przyjrzenie się zdjęciu - to nie odnosicie wrażenia, że ten refleks ma kształt człowieka? Moim zdaniem wygląda jak kucający facet.

Jenny natychmiast zerknęła w stronę dachu busu, po czym rozejrzała się wokoło.

Chyba nie robisz czegoś tak głupiego, archaniele? - pomyślała wyraźnie podenerwowana. - Nie robisz, prawda?

Nikt jej nie odpowiedział, a i sama niczego nie zauważyła, co odrobinkę ją uspokoiło.

Na kolejnym zdjęciu nie było żadnych refleksów. Prześwietloną fotografię zabrał Dale, twierdząc, że to pierwsza, na której wyszedł naprawdę dobrze, i nie może zmarnować takiej okazji. Jakiś kwadrans później cała grupa wkroczyła na ścieżkę wiodącą w las.

* * *

- Zauważyliście, jak tu zimno? - zapytała Tracy. Zupełnie bez sensu, bo choć przeszli raptem z dwieście metrów, prawie wszyscy mieli już na sobie swetry czy inne ciepłe nakrycia. Tylko McCarthy pozostał w krótkim rękawku.

- To normalne, że w lesie jest chłodniej - powiedziała Jenny. - Zobaczcie, jak gęsto jest nad nami. Światło ledwo się przebija.

- No - przytaknął Jeff. - Poza tym na parkingu było naprawdę gorąco, co nie? I to, co teraz czujemy, można nazwać małym szokiem termicznym. A tak swoją drogą, Dale, powinieneś był zaparkować w cieniu. Gdzieś koło tej stróżówki na przykład.

Młodszy brat tylko wzruszył ramionami. Zaczynał żałować, że dał się namówić na ten wyjazd. Niby miał szansę na jedną z fotografujących sióstr Strips (Kurde - myślał przed wyjazdem - a może obie…), ale Jeff jak zwykle uważał go za gnojka. Tak to jest, kiedy jedziesz rwać laski ze starszym bratem!

- Jeszcze możecie wrócić - zaproponowała idąca za nim Mary Jane. - Moglibyście przy okazji zabrać moją wodę z tylnego siedzenia.

Dale stanął w pół kroku. Nadarzała się okazja, by zapracował na swoją szansę.

- Dla ciebie to zupełnie inna sprawa - rzucił wesoło i pognał z powrotem.

- Czekaj, skoczę z tobą - powiedział Sid, ostrożnie zdejmując plecak. - Głupie uczucie, ale mam wrażenie, że czegoś zapomniałem.

Uśmiechnął się do Tracy, podciągnął spodnie i kaczym truchtem ruszył w stronę samochodu.

Pozostała część grupy postanowiła na nich zaczekać, rozłożyli się więc na ścieżce, zdejmując plecaki i siadając na fantazyjnie poskręcanych korzeniach kłębiących się niczym ogromne węże. Jako że droga od parkingu wiodła prosto przeszło kilometr, z miejsca, gdzie siedzieli, mieli doskonały widok na to, co działo się przy busie.

Dale, gdy tylko dobiegł do samochodu, w pierwszej kolejności zanurkował na tylne siedzenia i po chwili wynurzył się ze środka, trzymając w ręce butelkę wody. Postawił ją na ziemi, po czym obszedł samochód i wsiadł od strony kierowcy.

Właśnie ruszał, gdy na polanę wszedł Sid. Niemal w tej samej chwili rozpętało się piekło.

Najpierw mocny podmuch wiatru poderwał z ziemi żwir. Potem ściana pyłu i drobnych kamyczków zaczęła kręcić się coraz szybciej, jak tornado. W jednej chwili ogarnęła cały parking, by zaraz potem… stanąć w ogniu. Rozległ się wybuch i wzdłuż ścieżki, niczym jakieś groteskowe domino, zaczęły upadać drzewa.

Michale! - zdążyła pomyśleć Jenny, nim ktoś złapał ją za rękę i pociągnął za sobą, zmuszając do biegu. To był McCarthy.

Drzewa upadały po dwa, jedno z każdej strony, równo niczym fale Morza Czerwonego zamykające się za ludem Mojżesza.

Michale! - Jenny, wciąż biegnąc ile sił w nogach, próbowała skupić myśli. Bardzo chciała wiedzieć, co z Jeffem i innymi, ale bała się obejrzeć. Wciąż czuła mocny, pewny uścisk McCarthy’ego. Gdyby potknęła się i upadła, pewnie nawet by tego nie zauważył. Ciągnąłby ją po ziemi, zupełnie nie zdając sobie sprawy, co go spowalnia.

Archaniele! - pomyślała raz jeszcze, tym razem telepatycznym odpowiednikiem krzyku. - Pomóż mi!

* * *

Archanioł Michał zwykle nie miał problemów z opanowaniem emocji. Teraz jednak z całej siły powstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

Stali razem z Lokim na dachu jednopiętrowego banku, przyglądając się postaci siedzącej przy schodkach marketu po przeciwnej stronie ulicy.

Obiekt ich obserwacji, ubrany w resztki wojskowego munduru Indianin, popijał coś z plastikowego kubeczka, mrucząc do siebie pod nosem. Nie ulegało wątpliwości, był mocno wstawiony.

- Oczekujesz zapłaty za Łajzasza? - Trudno powiedzieć, co przeważało w głosie archanioła: kpina czy niedowierzanie. - Naprawdę?

- Co w tym dziwnego? - prychnął Kłamca. - Demon jest demon. Nikt mi nie mówił, że otworzyliście mały rezerwat dla tych najgłupszych albo najbardziej pechowych. Znalazłem go i należy mi się zapłata.

- Ależ, Loki, zastanów się. W tym miasteczku jest co najmniej kilkunastu aniołów, a ty, żeby dostać nagrodę, musiałbyś załatwić Łajzasza najprawdopodobniej razem z tym opętanym inwalidą. Chcesz, żeby rozniosła się plotka? Naprawdę warte to jednego pió… A ci co tu robią?

Kłamca podążył za jego wzrokiem i dostrzegł grupę mężczyzn idących równym krokiem w stronę marketu. Było ich pięciu, dwie dwójki i jeden z przodu. Wszyscy ubrani w identyczne piaskowe koszule i jasne spodnie w kantkę. Każdy z nich na prawym ramieniu miał czerwoną przepaskę z jakimś czarno-białym znaczkiem. Jak okazało się po chwili, gdy podeszli nieco bliżej, swastyką.

- Znasz ich? - zapytał Loki.

Archanioł pokiwał głową.

- Poznałem kiedyś w ich rodzinnym stanie. Pilotowaliśmy wtedy pewną misję, w którą nie za bardzo mogliśmy się mieszać. Pomagaliśmy dwóm bluesmanom zebrać pieniądze na sierociniec prowadzony przez zakonnice. Omal nas wtedy nie załatwili, ale byłem prawie pewien, że się ich pozbyliśmy. A teraz znów widzę te same gęby.

Grupa zdążyła w międzyczasie dojść do marketu i otoczyć półkolem ofiarę Łajzasza. Sądząc z ich podniesionych głosów, szykował się lincz.

Tatuaż na twarzy Michała zapłonął.

- To naziści z Illinois - wycedził. - Nienawidzę nazistów z Illinois.

Odwrócił się do Kłamcy.

- I chyba dostaniesz okazję, by coś zarobić.

* * *

Malcolm Blackraven, niegdyś dumny przedstawiciel swojego plemienia i dzielny żołnierz narodu amerykańskiego, a obecnie pijak, inwalida i pośmiewisko lokalnej społeczności, dość późno zorientował się, że będzie miał kłopoty. Niczego to jednak nie zmieniało. Nawet gdyby jego przekrwione oczy zdążyły dostrzec zbliżającą się grupę jeszcze u wylotu uliczki, a jego wymęczony alkoholem umysł pojął konflikt między noszonym przez nich znakiem a jego osobą, prawdopodobnie i tak by nie zareagował. Bo w gruncie rzeczy miał wszystko gdzieś. I tak jedyna osoba, której na nim zależało, była właściwie urojonym głosem w jego głowie.