Выбрать главу

- Co to jest?

- Kamienie - wyjaśniłem. Jater zachmurzył się, podejmując aktywność umysłową, będącą najwyraźniej ponad jego siły. - I... co?

- Co? - zdziwiłem się.

- Kto - z trudem wydusił z siebie Jater. - Kto jest... Czyja to sprawka? Kto zapłaci za śmierć mojego ojca? A może już zapłacił?

- Nie tak szybko - rzekłem z westchnieniem. - Widzisz, jak się sprawy potoczyły. On oprócz twego ojca skrzywdził wielu innych.

- A co mnie obchodzą inni? - zdziwił się Iw, wydymając wargi.

- Szukam go - rzekłem ponuro. - Złapałem już ślad... Zapłaci za to, możesz być pewien. To wielki mag... Lecz się nie wymknie, wierz mi.

Euforia w oczach barona przygasła.

- Hort... Ostatnim razem nagadałem ci... Wybacz mi, tępakowi. Jesteś znakomitym czarodziejem... wybacz, proszę...

* * *

Pożegnawszy się z Jaterem, wziąłem ze sobą unoszącą się w powietrzu lampę i zszedłem do piwnicy.

Słoik znajdował się w klatce z żelaznymi drzwiami. W rzeczywistości nie był to nawet słój, a okrągła misa z szaroniebieskiego szkła, tak grubego, że przez jego zakurzone ścianki nie dało się niczego zobaczyć. Słoik zamknięty był na żelazną zakrętkę z monogramem Taborów. Pod zakrętką przez wiele już wieków ukryty był cały kapitał naszej rodziny.

Odkręciłem zakrętkę - ważyła tyle, co dobry rycerski hełm. Z naczynia powiało błotem. Zatęchłym, zimnym, bez jednej żaby.

Przywołałem lampkę - tak, by zawisła nad samą wodą - i zajrzałem do środka.

Tak. Niewiele. Całkiem niewiele i, widzi sowa, nie ma się czemu dziwić - pieniądze się rozmnażają, kiedy się o nie dba. Gdy się je codziennie przelicza, codziennie zmienia wodę, gdy się o nich przynajmniej myśli.

A ja, zbierając środki na opłatę składek członkowskich, zbyt wiele zaczerpnąłem ze słoja. Niemal niczego nie zostawiłem do rozmnożenia, choć doskonale wiedziałem, że im więcej się w słoju pozostawi - tym bardziej odczuwalny będzie przyrost.

Jaki tam zresztą przyrost, jeśli karma w tekturowym pudełeczku zbryliła się jak glina, a woda nie była zmieniana od kilku miesięcy. I bez względu na to jak bardzo wydawało by się to obrzydliwe, trzeba się tym będzie zająć osobiście - myć, wymieniać, przeliczać; i wszystko to robić ręcznie, gdyż pieniądze z jakiegoś powodu nie lubią zaklęć. Trzeba się będzie przemóc, zwalczyć odrazę - cóż robić, pieniądze są wszak potrzebne.

Tak przekonując samego siebie, zanurzyłem ręce w brudnej wodzie - aż do łokci. Zabulgotały, podnosząc się z dna, cuchnące bąbelki; krzywiąc się, położyłem na zakrętce dwie garście złotych monet.

Same drobniaki. Trzeba się będzie tym zająć.

* * *

Wieczór spędziłem w bibliotece; spadek po moich przodkach magach zajmował tylko kilka półek - cóż to były jednak za książki!

Ostrożnie, tom za tomem, książka za książką wyłożyłem je na rozścielone wcześniej wilcze skóry. Pod sufitem wisiało pięć rozpalonych na pełną moc lampek; w ich świetle kłębił się nieosiadający kurz.

Sapiąc i marszcząc się od mrowienia w końcówkach palców, powołałem do życia wielką, włochatą szukajkę. Podobne do szczura stworzenie zaczęło pełzać po grzbietach, po złotych brzegach, po otwartych żółtych stronicach, dotykając nosem, wyszukując, węsząc. Tam, gdzie mogła znajdować się interesująca mnie informacja, szukajka zatrzymywała się, by zostawić znaki-ekskrementy - twarde, pozbawione zapachu i lekko świecące w ciemności.

Całe poszukiwania zajęły stworzeniu około pół godziny. Pod koniec zaczęła poruszać się wolniej, potykać o grzbiety książek i gubić sierść; z żalem zakończywszy wypełnianie rozkazu, szukajka wydała pisk i rozpadła się w próchno.

Podniosłem oznaczone przez szukajkę książki - dwa ogromne, zakurzone tomy („Mądrość Wieków” i „Heraldyka, historia, korzenie, drzewo”), jeden malutki, lecz bardzo ciężki tomik bez tytułu i jeszcze jedną książkę, z wyglądu niezbyt starą, pod optymistycznym tytułem „Sąsiedztwo”.

Po przywróceniu w bibliotece porządku - a na pozostawienie wszystkiego, tak jak jest, nie pozwalało mi wychowanie - przetaszczyłem zdobycz do gabinetu. Tu, na biurku, stworzyłem nieco mniejszą szukajkę - miała wielkość konika polnego, przy czym silne tylne nogi służyły stworzeniu do szybkiego odwracania kartek. Na mym stole rozległ się szelest. W twarz powiało kurzem książkowego wiatru; ledwie nadążałem wsuwać zakładki. Gdybym nie był dość szybki, stworzenie samo zagięłoby róg oznaczonej stronicy, do czego za żadną cenę nie można było dopuścić (zawsze gardziłem ludźmi, którzy nie szanują książek).

Po zakończeniu pracy szukajka nie zdechła, jak należało, lecz niczym prawdziwy konik polny zeskoczyła ze stołu i zanurkowała w jakąś szczelinę. Nie zacząłem jej gonić, stwierdziłem jedynie, że siłę życiową wyczarowanych stworzeń należy dokładniej dozować. Nie ma żadnego pożytku z przypadkowej szczodrości.

Przysuwając lampkę bliżej, zagłębiłem się w lekturze.

Zegar w salonie wybił jedenastą, potem dwunastą, wreszcie pierwszą; moje oczy, odwykłe od długiego czytania, zaczęły się kleić.

Mądrość wieków jest bezmyślna, jeśli pożyteczną informację trzeba znaleźć teraz, dokładnie w tej sekundzie. Heraldyka, korzenie, drzewo genealogiczne, wszystko to jest bardzo interesujące; tak - istnieje rodzina Gorofów, niewątpliwie znamienita i liczna...

Lecz o obecnie żyjącym Gorofie imieniem Mart, niepozornym magu ponad rangą, którym wstrząsnęła moja przynęta, o tym interesującym człowieku nie było napisane ani słowa!

W rozdrażnieniu odsunąłem oba olbrzymie tomy. Zajrzałem do „Sąsiedztwa”. Okazało się ono zbiorem porad i podręcznikiem dobrych manier. Szukajka wybrała dla mnie tę książkę tylko dlatego, że na sto trzydziestej piątej stronie wymienione było słowo „Iglica”. „Jeśli twój sąsiad jest do tego stopnia zarozumiały, że buduje zamek na wzgórzu i ozdabia wieżę złotą iglicą, nie obnoś się ze swoją pogardą. Być może przypadkowa burza złamie iglicę - nie będzie wówczas powodu, by podejrzewać, że było to twoje dzieło. Nawet jeśli sam stworzyłeś tę burzę aż do najmniejszego podmuchu wiatru, cha-cha...”

Cha-cha.

Gdyby szukajka nie zdechła, sowa świadkiem, zadusiłbym ją własnymi rękami.

Jako ostatni wziąłem do ręki maleńki tomik bez tytułu. Sterczała z niego samotnie jedyna zakładka; przewróciłem szorstkie, lepiące się do palców stronice.

Lampa pod sufitem zamigotała - albo miałem złudzenie, że litery skaczą, pojawiają się i znikają, a linijki pełzają po kartce, niczym powolne gąsienice?

Szybko zamknąłem książkę; mój palec został przy tym między stronami niczym zakładka, a papierowe kleszcze ścisnęły go nieco mocniej, niż można było oczekiwać po tak małym tomiku.

Skóra na pozbawionym tytułu grzbiecie drżała, jakby wstrząsana dreszczami.

Widocznie przez dziesięciolecia spokojnego życia stara sabaja utraciła czujność. Wszak od czasu, gdy próbował ją odszukać mój ojciec, nikomu nie przychodziło do głowy brać się za poważne poszukiwania. W ostatnich latach życia ojciec był pewien, że sabaja w jakiś sposób opuściła dom - takie rzeczy się zdarzają, choć niezwykle rzadko. A ona, jak się okazało, ani myślała nigdzie znikać; gdy poszukiwania zostały na dłuższy czas przerwane, wyszła z ukrycia i urządziła się wśród książek, w niemal najbardziej widocznym miejscu; wszyscy przecież wiedzą, że sabaja czuje się najwygodniej w otoczeniu książek.

I niewątpliwie tylko dobrze stworzona i w odpowiednim czasie wypuszczona szukajka jest w stanie złapać sabaję ot tak, z zaskoczenia.