Выбрать главу

– Owszem – przytaknął monsieur Wong – trudno taką sierść wyskubać.

– Po co wyskubać? Nie lepiej obciąć?

– No tak, najpierw obciąć, potem wyskubać, a na końcu opalić.

I to był moment, gdy zaczęliśmy się rozumieć. Monsieur Wong pojął, że nigdy nie przyrządzałam psa, a ja zrozumiałam, dlaczego monsieur Wong marzy o psie. Przepis na psa okazał się prosty. Trzeba wziąć psa, najlepiej dwu- trzyletniego i zanurzyć mu głowę w wiadrze z wodą. Po utopieniu odcinamy mu łeb, pazury i ogon. Potem skubiemy i opalamy jak kurczaka nad ogniem. Pieczeń z psa jest podobno wyśmienita. Kot też jest dobry, ale mniej smaczny niż pies i nie nadaje się na danie świąteczne. Tak więc różnimy się z monsieur Wongiem gustami kulinarnymi, ale poza tym rozumiemy się znakomicie.

Nie mogę natomiast zupełnie zrozumieć mentalności moich sąsiadów zza ściany. Przyjechali z Peru do Francji przed trzema laty. Francuski znają słabo, uczą się natomiast rosyjskiego, zwłaszcza ona, i nie mówi nigdy po francusku Moscou, ale Maskwa z takim hiszpańskim akcentem. Ta ich Maskwa to marzenie, to cud. Cała szlachetność świata w tej Maskwie. Na pytanie, dlaczego mieszkają w burżuazyjnym Paryżu, a nie w Maskwie, coś tam odburkną i znowu mówią o geniuszu Trockiego albo Lenina.

On leży całymi dniami na łóżku patrząc w sufit, myśli pewnie o swych towarzyszach ze Świetlanej Ścieżki.

Mój drugi sąsiad – Hassan Rastman – jest afgańskim fundamentalistą i Peruwiańczyków w ogóle nie zauważa. Mówi im tylko Bonjour i ani słowa więcej. Jednak pewnego razu zrobił rzecz niewiarygodną, zapukał do ich drzwi i powiedział całą długą kwestię patrząc gdzieś w bok albo na podłogę:

– Przepraszam, ja nie przyszedłem do państwa, ja przyszedłem po moją przyjaciółkę.

Bo właśnie siedziałam u Świetlanej Ścieżki słuchając wykładu o konieczności rewolucji ludowej. Wyszłam z Rastmancm na korytarz i pytam, co mu się stało. Afgańczyk zamachał gazetą i mówi:

– W Odeonie grają ten film, o którym opowiadają wszyscy Polacy. „Le Complot – Zabić księdza”. Musimy to zobaczyć.

– Rastman, widziałam ten film dwa razy, idź sam.

– Co? Sam? Już nie pamiętasz, kto ci tłumaczył wszystkie programy z Afganistanu, jakie to miasto i jaki oddział mudżahcdinów. A gdzie przyjaźń polsko-afgańska? Płacę za twój bilet, idziemy.

W kinie było z dziesięć osób. Usiedliśmy w pustym rzędzie, żeby rozmawiając nikomu nie przeszkadzać. Rastman zapytał tylko, czy miasto, które pokazują to naprawdę Warszawa. Po seansie wracaliśmy do domu pieszo przez Saint-Germain.

Rastman oczywiście pochwalił film, ale przyznał że jednego w nim nic rozumie. Dlaczego, gdy policja podrzuciła broń Solidarności, zrobiono z tego aferę. W Afganistanie broń trzeba kupować od znarkotyzowanych Sowietów albo zdobywać w walce. Czemu w Polsce komuniści dają broń opozycji za darmo? Tłumaczyłam mu, że w Polsce jest zupełnie inna sytuacja niż w Afganistanie i tak dalej, czego Rastman słuchał chyba tylko z grzeczności, bo w końcu zaproponował: – Wiesz, ja nauczę cię strzelać. Kupisz sobie pistolet i może kiedyś ci się przyda.

– Ty umiesz strzelać? Przecież zawsze mówiłeś, że jako student farmacji leczyłeś w górach rannych.

– Nic żartuj – Rastman się niemal obraził. – W Afganistanie każdy mężczyzna umie posługiwać się bronią.

– Ale ja tak szybko do Polski nie wrócę, to może kupimy ten pistolet później?

– Nie, nie. Tak czy inaczej trzeba się szkolić w strzelaniu, jak ma się jakikolwiek kontakt z komunistami, a komuniści są nawet we Francji.

Odłożyliśmy naukę strzelania na później, gdy kupię już pistolet. Mam nadzieję, że Rastman zapomni o swym pomyśle. Nie mam zamiaru wydawać kilkuset franków na jakieś żelastwo, z którego ani ja, ani nikt inny nie zrobi w Polsce użytku, nie mówiąc o kłopocie przewiezienia broni przez granicę.

Wchodząc do domu znalazłam na schodach podartą gazetę, chyba „Le Figaro”, z taką oto notatką: „…Słońce zachodzi dzisiaj o 17.58”. Już zaszło.

Maj 1989

Należę chyba do niewielu osób, które miały pecha dwa razy zdać egzaminy na sztuki piękne i za każdym razem rezygnować z tych zapewne przyjemnych studiów. Pierwszy raz zdawałam do szkoły w Toruniu. Egzamin trwający tydzień był dość męczący: trzy dni solidnego akademickiego rysunku, dwa dni malarstwa olejnego i egzamin teoretyczny czyli wypracowanie z historii sztuki, a potem pytania rodzaju: co było namalowane w grocie Lascaux albo proszę wymienić współczesnych architektów polskich. Do tego wszystkiego w czasie przerw atmosferka histerii: Ja już podchodzę trzeci rok i mówię wam: wszyscy, którzy zdają to po znajomości.

Po sprawdzeniu na liście, że zdałam, zaczęłam kupować pędzle, farby, blejtramy by zacząć w październiku tworzyć dzieło na miarę Matejki. W czasie wakacji okazało się, że dostałam paszport i trzeba wyjechać do Francji. Co było robić we Francji? Oczywiście znowu zdawać na sztuki. Wybrałam szkołę niedaleko Paryża, podobną do toruńskiej czyli przeciętną. Egzaminy dzieliły się, tak jak w Polsce, na dwie części: pierwsza część teoretyczna i druga praktyczna.

Egzamin praktyczny polegał na przekonaniu komisji, że ma się twórczą osobowość. Profesorowie chodząc między salami oglądali dzieła kandydata i wysłuchiwali jego zwierzeń artystycznych. W informatorze dotyczącym egzaminu praktycznego pan dyrektor zachęcał zdających do prezentacji swej twórczości, niekoniecznie plastycznej.

Przyjechałam na egzamin z Rennes (400 km) obładowana teczkami, obrazami, plecakiem. Poszłam obejrzeć dzień przed moją ekspozycją jak sobie radzą tubylcy czyli Francuzi. Okazało się, że nikt nie ma prac olejnych, bo to trudna technika i uczyć się jej będziemy dopiero na studiach. Przeważały abstrakcje, coś w rodzaju graffiti. Właściwie ekspozycje nic różniły się wiele od ścian metra. Jeden ze zdających w momencie decydującym, czyli wkraczania komisji, zaczął krzyczeć, że nikt nie jest godzien oglądania jego akwareli, a na pewno nie profesorowie akademiccy i zatrzasnął drzwi. Profesorom to się spodobało, zaczęła się przepychanka, pertraktacje, w końcu pozwolił im wchodzić pojedynczo. Pokazywał obrazek a następnie go darł, pakował do koperty i wręczał jako pamiątkę. W innej sali skąpo odziana dziewczyna ustawiała się w różne pozy śpiewając przy tym własne poematy. Obejrzawszy te ekspozycje postanowiłam także przypodobać się komisji poprzez sztukę, którą Francuzi cenią najbardziej – sztukę kulinarną.

Ugotowałam ruskie pierogi, zapakowałam w termos i częstowałam nimi szanownych profesorów opowiadając o tradycji pierogów, a zwłaszcza pierogów ruskich. Zwróciłam uwagę komisji na cykl dwunastu obrazów w kolorze brązu, ciemnej czerwieni o fakturze strupów. Były to autoportrety i autoakty malowane co miesiąc moją własną krwią i zatytułowane „Może kiedyś ta krew zakrzepnie w język i ogon płodu”. Kiedy przewodniczący komisji poprosił o dokładkę z pierogów byłam pewna, że przeszłam część praktyczną egzaminu. W sali obok wystawiał swe prace człowiek neolityczny – strasznie chudy chłopak malujący rękami bizony, konie; fascynujący się sztuką pierwotną i przekonany, że gdy zaczyna malować wcielają się w niego duchy przodków. Ubrany był w brudne szorty, boso, cały pokryty malunkami, będącymi jak twierdził magicznymi znakami pomagającymi mu zdać egzamin.