Calvin i Honore zgodzili się, że oddali narodowi wielką przysługę.
— Chociaż mój udział jest naprawdę skromny — przyznał Honore. — Jedno słowo. Sugestia.
Calvin wiedział jednak, że we własnym sercu Honore przypisuje sobie całą zasługę. Nie przejmował się tym. Mało czym się teraz przejmował — potwierdził przecież własną moc. Obaliłem prezydenta i nikt nie wie, że to ja, myślał. Nie tak krwawo i brudno jak Alvin, który gołymi rękami zabił Odszukiwacza. Na kontynencie nauczyłem się nie tylko korzystania z talentu. Nauczyłem się finezji. Alvin nigdy by na to nie wpadł; jest i zawsze zostanie prymitywnym prostakiem.
I jak łatwo poszło… Łatwo i bez żadnego ryzyka. Był człowiek, który powinien umrzeć, potem wystarczyło trochę pomanipulować jego płucami, i już. To plus kilka poprawek, kiedy leżał złożony chorobą w apartamentach prezydenckich. Nie mogłem przecież pozwolić, żeby organizm zwalczył infekcję. Ale nawet go nie dotknąłem. Nawet z nim nie rozmawiałem. Nie zaplamiłem sobie palców atramentem, jak biedny Honore, którego postacie naprawdę nie żyją — mimo jego zdolności — a zatem nigdy naprawdę nie umierają.
Ostatniej nocy, jaką on i Honore spędzili w Filadelfii, Calvin leżał w łóżku i wyobrażał sobie śmierć Alvina. Powolną, bolesną śmierć od jakiejś żałosnej choroby, na przykład szczękościsku. Mógłbym to zrobić, pomyślał Calvin.
A potem pomyślał: Nie, nie mógłbym. I zasnął.