Выбрать главу

Nadludzkie siły umysłowe pozwoliły mi w ciągu owej pół godziny usytuować na mapie świetlnej wszystkie interesujące mnie punkty: zwodzony mostek, dostrzeżony spod palmy, podziemne przejście do pomostu nad zatoczką, do której wpłynął jacht, i jeszcze jakieś coś na samym końcu drogi. Nie widziałam tego w naturze, więc nie miałam pojęcia, co to może być, ale robiło wrażenie przeszkody na szosie. Wykryłam też, który pulpit do czego służy, ale najważniejszego szczegółu nie udało mi się sprecyzować. Innymi słowy nie wyodrębniłam waj chy od mostka.

Zaraz po wyrzuceniu mnie z owej sterowni znalazłam przejście z budynku wprost do garażu, w którym nadal stał czarny jaguar. Obejrzałam go czule, pozastanawiałam się czas jakiś, gdzie mogą trzymać kluczyki, nic nie wymyśliłam, wobec czego udałam się w teren. Obejrzałam na wszelki22 wypadek dwa stojące na tarasie helikoptery, zamoczyłam się w wodzie i wreszcie ustabilizowałam się pod palmą. Widziałam, jak nadleciał trzeci helikopter, z którego wysiadł mały, wczoraj nieobecny. Pogawędził z facetem w białym garniturze, przedstawicielem personelu wyższej rangi, po czym wszedł do budynku. Widziałam, jak wyjechał z garażu jaguar tylko z kierowcą, tym samym czarnym bandytą o zbrodniczej gębie. Widziałam, jak podjechała na dziedziniec ciężarówka, z której wyładowano jakieś skrzynie.

Wszystko to widziałam jak na dłoni, ponieważ oprócz rzeczy dużych znalazłam też przedmioty pomniejsze, które przywłaszczyłam sobie bez chwili namysłu. Między innymi była to przepiękna zeissowska lornetka, nóż sprężynowy, bardzo ostry, oraz dzieło literackie pod tytułem podręcznik Żeglarza-Amatora, czy coś w tym rodzaju. Dzieło było w języku angielskim, tytuł przetłumaczyłam nieco dowolnie, treść zaś zamierzałam przeczytać na wszelki wypadek. Lornetkę i nóż zabrałam również na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, co się człowiekowi może w życiu przydać.

Helikopter wystartował ponownie. Oglądając przez lornetkę teren wypatrzyłam dalszy ciąg przerażająco krętej drogi. Widziałam ją w promieniu chyba dziesięciu kilometrów, nie całą oczywiście, a tylko fragmenty, zwodzony mostek miałam przed samym nosem i wreszcie przyszło mi do głowy, że wajchę od niego mogę odkryć w sposób prosty i nieskomplikowany. Wystarczy polecieć biegiem do sterowni natychmiast, jak tylko zobaczę na tej drodze jakiś pojazd mechaniczny, bo wówczas będą musieli dokonać stosownych manipulacji. Teraz mostek był otwarty, będą musieli go zamknąć, potem znów otworzyć.

Pełne niepokoju przewidywania, że przesiedzę pod palmą całą dobę gapiąc się przez lornetkę, od której ręce mdlały, nie sprawdziły się. Miałam szczęście. Najpierw wrócił helikopter, z którego wysiadło trzech obcych facetów, a wkrótce potem ujrzałam, że drogą coś jedzie. Z tej odległości nie mogłam oczywiście rozpoznać, czy to jaguar, czy coś innego, i w ogóle nie byłam pewna, czy to coś gdzieś tam nie skręci, ale na wszelki wypadek porzuciłam posterunek i popędziłam w dół. To znaczy przelazłam skałki na czworakach w możliwie szybkim tempie.

Drzwi do sterowni nie były zamknięte na klucz, i, tak jak wszystkie inne, otwierały się bezszelestnie. Z bijącym sercem patrzyłam na faceta przy pulpicie, stojąc za jego plecami. Biały garnitur wskazywał, że wchodził w skład pracowników wykwalifikowanych. Facet patrzył na mapę, po której lazł świetlny punkcik i po chwili sama już nie wiedziałam, gdzie utkwić oczy. Najbardziej przydatny byłby dla mnie w tym momencie rozbieżny zez.

Punkcik znalazł się w pobliżu tego czegoś na końcu drogi i facet przy pulpicie przesunął pierwszą wajchę od góry po prawej stronie. Przesunął ją ku górze. Punkcik minął coś i facet przesunął wajchę na powrót ku dołowi. Właściwie już by mi to wystarczyło, wiedziałam swoje, ale wolałam sprawdzić. Czekałam za jego plecami w nieskończoność, punkcik lazł jak zdychająca krowa i wreszcie po paru wiekach dotarł do mostku. Facet przesunął identycznie drugą wajchę od góry.

Oddaliłam się z triumfującym kwikiem w duszy. Droga ku wolności powoli zaczynała się przede mną otwierać.

Na walne zebranie natrafiłam przypadkiem.

Ożywiony ruch samochodowo-powietrzny zaistniał nie bez powodu. Przybyło jeszcze paru nowych facetów, wśród nich, na szczęście, ani jednego blondyna. Żaden też nie mógł być szefem, bo ciągle pierwsze skrzypce grał rozczochrany. Obiad zjadłam w licznym towarzystwie, razem z moimi było ich jedenastu i wszyscy rzucali pełne nienawiści spojrzenia na moją głowę. Zapewne zostali dokładnie zorientowani w sytuacji.

Po obiedzie zniknęli mi z oczu. Zaprzątnięta straszliwie intensywną pracą umysłową wcale nie zamierzałam ich szukać. Plątałam się po budynku i usiłowałam rozstrzygnąć kolejny problem.

Każdy samochód ma dwa komplety kluczyków. Istnieją też niewątpliwie jakieś kluczyki do stacyjki helikopterów, jachtów i innych pojazdów. Pewno też po dwa komplety. Jeden kluczyk musi być używany przez tego jakiegoś kierowcę, pilota, sternika, który aktualnie prowadzi jednostkę komunikacyjną. A drugi kluczyk gdzie?!

Piloci i kierowcy mogą się przecież zmieniać, mogą być nagle wzywani, mogą się ze sobą mijać i wobec tego kluczyki powinny być zawsze dostępne dla tego, kto obejmuje służbę. Niemożliwe jest, żeby je ktoś nosił przy sobie. Nawet gdybym przyjęła istnienie jakiegoś intendenta czy magazyniera, czy klucznika, czy jak go tam nazwać, to też nie latałby chyba z potwornym pękiem żelastwa uwiązanym na sobie. Na rozum rzecz biorąc, musi gdzieś być jakieś miejsce, w którym trzymają te rzeczy. Muszą przewidywać możliwość zepsucia się któregoś z urządzeń otwierających i dysponować czymś do otwierania ręcznie. Muszą mieć jakąś szafę, szufladę, tablicę, wszystko jedno co, w każdym razie jakąś przechowalnię gdzieś w budynku.

Przeszukawszy szczegółowo sterownię, w której nie było teraz żywego ducha, i nic odpowiedniego nie znalazłszy, zastanowiłam się głębiej i doszłam do wniosku, że coś takiego powinno się raczej znajdować w jakimś sanktuarium władzy, na przykład w gabinecie szefa. Skoro szef tu bywa, to musi mieć gabinet. Na gabinet, jak dotąd, nie natrafiłam, ale poprzednio przeszukiwałam budowlę pod kątem widzenia urządzeń technicznych i nie zwracałam uwagi na funkcję innych pomieszczeń, być może więc, że go po prostu przeoczyłam.

Zaczęłam nadrabiać niedopatrzenie i po drodze natknęłam się na jednego z kelnerów. Możliwe, że należałoby ich nazwać lokajami, nie mam pojęcia, usługiwali do stołu od rana do wieczora w białych frakach, istny obłęd! Ten toczył przed sobą stolik na kółkach z całą zastawą do kawy, za nim zaś ciągnęła się smuga upojnej woni. Kawę to oni tam robili dobrą, złego słowa nie można powiedzieć! Znęcona zapewne tą wonią poszłam za nim, chociaż poczynania kelnera jako takiego były mi w tej chwili obojętne i nic mnie nie obchodziło, dokąd idzie i po co. Zaczynałam widocznie miewać chwile zaćmień umysłowych, być może od upału, a być może dlatego, że przesadnie intensywne myślenie zawsze mi szkodziło.

Drzwi przed kelnerem wyjątkowo nie otworzyły się same, co mnie nawet trochę zdziwiło. Przycisnął guzik na futrynie i czekał przez moment, dzięki czemu zbliżyłam się i stanęłam tuż za nim. Nie widział mnie i nie słyszał, bo po pokrytych dywanami posadzkach chodziło się zupełnie bezszmerowo.

Weszłam do środka też tuż za nim, całkowicie bezmyślnie, wciąż nie wiedząc, po co tam idę, i ujrzałam salę konferencyjną. Jedenastu panów siedziało dookoła stołu, oddzielonego od wejścia rabatą bujnego kwiecia, rozpiętego na pionowych prętach. Kelner potoczył stolik w kierunku konferencji, ja zaś uczyniłam krok w prawo i przykucnęłam w kwieciu.