Pozostało mi tylko wyczekać odpowiedniego momentu.
Mniej więcej po tygodniu nadszedł dzień, kiedy sytuacja ułożyła się nadzwyczaj korzystnie. Rozczochrany z tłustym oddalili się drogą powietrzną. Bandzior na tarasiku nie tylko usiadł, ale nawet się położył i prawdopodobnie zasnął. W upiornym, południowym upale nie było widać żywego ducha, wszyscy się rozleźli i pochowali w cieniu. Zabrałam torbę i świętą siatkę, w której ciągle tkwił nie dokończony szal z białego acrylu, zeszłam do garażu, zdjęłam kluczyki z imitacji gwoździa i wsiadłam do jaguara.
W głębi pomieszczenia stały kanistry z zapasem benzyny, ale wskaźnik pokazywał pełny bak, zrezygnowałam więc z zabierania dodatkowych naczyń. Uznałam, że pełny bak wystarczy. Wrzuciłam luz, przypominając sobie, że w jaguarze coś tam jest z biegami, trójka i czwórka wchodzą odwrotnie i muszę o tym pamiętać, sprawdziłam ręczny hamulec, czy nie jest zaciągnięty, wysiadłam i popchnęłam wóz ku przodowi. Ciężko szło, ale szło. Przepchałam go półtora metra i drzwi otworzyły się bezszelestnie.
Wyjrzałam na zewnątrz. Nadal żywego ducha! Pozostawiając otwarte wrota popędziłam do sterowni na dole. Przesunęłam dwie prawe górne wajchy ku górze, po czym wróciłam do garażu.
„Żadnych hałasów” - pomyślałam sama do siebie ostrzegawczo i zaczęłam powoli wypychać jaguara na zewnątrz. Byle dopchać do pochyłości!
Wrota za mną zasunęły się same. Pochyłość zaczynała się zaraz na skraju dziedzińca. Przeniosłam się z pchaniem od tyłu do przednich drzwiczek. Zaczynałam być zdenerwowana.
Jaguar dawał się toczyć coraz łatwiej i już czas najwyższy było wsiąść. Wsiadłam przy skałkach, stanowiących obramowanie dziedzińca. No i tu się zaczęło.
Wiedziałam, co powinnam mieć przed sobą, widziałam to przez lornetkę, sądziłam, że jestem na to przygotowana, ale rzeczywistość przeszła wszelkie oczekiwania. Runęłam w dół na zbity pysk, nabierając szybkości jak rakieta kosmiczna! Cholerna szosa była przerażająco wąska, opony kwiknęły raz, kwiknęły drugi, zrobił się z tego ciągły wizg, wparłam nogę w jedyny użytkowany pedał, niepokój, który mnie ogarnął od samego początku, przerodził się w panikę. Ile te hamulce wytrzymają?! Przecież za chwilę szlag je trafi i mnie razem z nimi! Tu się powinno jechać na silniku, na niskim biegu, hamować silnikiem, same hamulce to za mało, rany boskie!!!
Przepaść miałam na zmianę raz z lewej, raz z prawej. Cudem ominęły mnie dwa występy skalne, kiedy na moment zmniejszyłam nacisk na pedał. Zaczęłam się gwałtownie modlić o odrobinę czegokolwiek innego, kawałeczek prostej, kawałeczek pod górę, zabrakło mi nóg! Prawej nie mogłam oderwać od hamulca, może inni umieją zapalić silnik całkowicie bez użycia gazu, ale ja nie, te hamulce nie wytrzymają, to mowy nie ma!!! Ratunku!!!.
Mogłyby mnie teraz gonić całe eskadry helikopterów, nie byłam w stanie myśleć o tym, nie w głowie miałam jakieś krycie się pod czymś. Ratować życie, to był jedyny problem! Zwariowałam chyba, co mi do łba strzeliło, żeby tak ruszyć?!!! Samobójczyni!!!
W popłochu przypomniałam sobie, że według spostrzeżeń droga z góry zaraz za mostkiem zaczynała się podnosić. Czy ja w ogóle dotrę do tego mostka w całości?! Ile to jest kilometrów, do diabła, spod palmy nie dało się wyliczyć!
Z włosem zjeżonym dęba na głowie, z sercem w gardle, bez tchu, usiłowałam za wszelką cenę opanować sytuację. „Jeśli wyjdę z tego żywa, jadę na rajd do Monte Carlo! - pomyślałam z determinacją. - Mięta z bubrem to będzie!!!” W ostatniej chwili wyhamowałam przed następnym nawrotem, lewe koła przeleciały mi prawie w powietrzu. Przepaść nie miała żadnego zabezpieczenia, co zwiększyło grozę przedsięwzięcia. Trudno, złapią mnie czy nie złapią, wszystko jedno, ja muszę zapalić silnik! Ja chcę jeszcze żyć!!!
Przed najbliższą pętelką wyhamowałam prawie do końca, całą skórą czując niechęć hamulców do moich poczynań. Przeczołgałam się dookoła skały z szybkością pięciu kilometrów na godzinę. Do następnego wirażu miałam jakieś piętnaście metrów zwyczajnego łuku na mordę w dół. „Tu zapalę albo zginę” - pomyślałam w rozpaczy. Puściłam pedał, zrobiłam wszystko równocześnie, sprzęgło, bieg, gaz, hamulec.!!! Cichy pomruk silnika zabrzmiał w moich uszach jak pienia anielskie, szarpnięcia prawie nie poczułam, trójka była w sam raz! Istny cud, że w takiej chwili pamiętałam o tej różnicy w biegach!
Zeszłam na dwójkę i poczułam się nieco pewniej. Dopiero teraz pojęłam w pełni to wycie na wysokich obrotach za każdym razem, kiedy samochód wjeżdżał i wyjeżdżał.
To nie była droga, to nie była nawet serpentyna. To była jakaś upiorna karuzela z przeszkodami! Według licznika przejechałam zaledwie osiem kilometrów, a czułam się, jakbym odbyła podróż z Lizbony do Władywostoku i z powrotem. Gdzie, u diabła, jest ten mostek?!
Najgorsza była nieznajomość trasy. Nie miałam pojęcia, co zobaczę za chwilę, za następnym załomem skały. Niekiedy hamowałam niepotrzebnie. Niekiedy byłam o włos od katastrofy, przy czym groziło mi na zmianę rozbicie się o kamienną ścianę albo runięcie na zbity pysk w przepaść. Rozstroju nerwowego można było dostać od samych niespodzianek. Niemniej ciągle jeszcze jechałam i ciągle nie słyszałam warkotu nad głową.
Do mostku, jak się okazało, było 26 kilometrów. Przejechałam przezeń bez przeszkód i otarłam pot z czoła. Dalej były znów zakręty śmierci, ale dla odmiany na lekkim wzniesieniu. Wiedziałam, że potem powinnam pojechać znów w dół, do tego czegoś, o czym nie wiedziałam, czym jest.
„Słyszeć, to mnie słyszą chyba w Kurytybie - pomyślałam z niesmakiem. - Ciekawe, dlaczego mnie jeszcze nie gonią”.
Przewidywałam wprawdzie co najmniej dwie godziny luzu od chwili, kiedy odkryją moją ucieczkę, dwie godziny rozlazłego lenistwa w upale, ale nie brałam pod uwagę hałasu silnika i pełna słuszność moich przewidywań w tej sytuacji byłaby zbyt piękna, żeby mogła być prawdziwa.
Powoli zaczynałam przystosowywać się do tej koszmarnie męczącej drogi. Usiłowałam nawet zwiększać szybkość, co miało ten rezultat, że zdrapałam lakier z jednego zadniego błotnika. Wiłam się między skałami jak zygzakowata żmija, co jakiś czas porykując silnikiem niczym zraniony bawół. Myśl o osobliwości tego skrzyżowania zoologicznego była mi nikłą pociechą.
Czterdzieści kilometrów! Gdzieś tu chyba powinno być to coś. To może być jakaś pułapka, którą zdążyli już zamknąć, trzeba uważać.
Przede mną nie wiadomo jakim cudem pojawił się nagle odcinek prostej, wyjątkowo długi, chyba ze sto metrów. Prowadził lekko pod górę, a zaczynał się przewężeniem, obudowanym jakąś konstrukcją. „Jeszcze im za szeroko.!” - pomyślałam z obrzydzeniem, rzuciłam okiem w lusterko i nagle zrozumiałam, że właśnie Widzę to coś, na co czekałam. Z konstrukcji opadł na szosę szlaban. Nie był to zwykły szlaban, tylko stalowa kratownica wysokości chyba z półtora metra. Dreszcz mi przeleciał po plecach, na myśl, że mogło mi to zlecieć akurat na głowę!
Szlaban niezbicie wskazywał, że rozpoczęła się pogoń i rzeczywiście w kilka minut potem usłyszałam warkot helikoptera. Równocześnie skończył się asfalt i zaczęła zwyczajna, kamienista, górska droga. Uznałam to za znak, że wyjechałam z granic mapy świetlnej, która kończyła się tuż za szlabanem.
Teraz musiałam wprowadzić w czyn starannie obmyślony podstęp. Nisko lecieć nie mogą, bo guzik zobaczą, droga kryje się między skałami i helikopter musi się wznieść bardzo wysoko, żeby ogarnąć wzrokiem jej duży odcinek. Skoro wyjechałam z granic mapy, to nie wiedzą już, gdzie w tej chwili jestem. Trzeba się oddalić możliwie szybko.
Jechałam jeszcze jakiś czas z narażeniem życia, więcej patrząc za siebie w niebo niż przed siebie na drogę. Wreszcie uznałam, że helikopter pojawi się lada chwila i nie ma co się dłużej wygłupiać. Wybrałam sobie nawis skalny, pod którym panował głęboki cień i tam się zatrzymałam.