Выбрать главу

Wśród mnóstwa innych instrumentów odkryłam jeszcze coś, co mi się skojarzyło z termometrem. Podobne było do wskaźnika temperatury silnika w samochodzie, miało czerwoną kreskę, literę „C” i istniało w dwóch egzemplarzach. Bułę powyżej stacyjki uznałam po pewnym wahaniu za kompas, a dwie wajchy po prawej stronie za pedały gazu, jeśli tak to można nazwać. Obie stały na zerze, dawały się przesuwać ku przodowi albo ku tyłowi, co od razu wypróbowałam, zahaczały się na trzech ząbkach w każdą stronę i przy każdym ostatnim ząbku był napis „max”. Miałam nadzieję, że oznacza to maksymalną szybkość.

Resztę postanowiłam rozszyfrować już w czasie trwania podróży. Zaczął mnie gnębić następny problem. Obawiałam się mianowicie, że cichy warkot tych Diesli będzie w nocy za bardzo słyszalny i poświęciłam się rozważaniom, jak wypchnąć jacht z zatoki bez użycia silnika. Spróbowałam pociągnąć za cumę przy rufie i po zaparciu się z całej siły nogami w pokład spowodowałam lekki ruch. Przy okazji odkryłam jakieś dziwne zakończenie tej rufy, coś, czego nie było na żadnym obrazku w podręczniku. Jakieś jakby trójkątne, żelazne pudło, częściowo tylko wynurzone z wody i przyczepione do statku. Niepokoiło mnie to dodatkowo, ale wolałam nie odczepiać.

Wylazłam na górę po klamrach, których zrobiło się mniej i przypomniałam sobie, że po północy zacznie się odpływ. Powinien pomóc. Zbadałam teren w kierunku uj ścia zatoczki, znalazłam w ścianie coś w rodzaju półeczki, którą przy pewnym wysiłku dałoby się przejść i postanowiłam przewlec ręcznie całą tę łajbę aż do jej końca. Dalej musiałabym skręcić w prawo, potem skręcić w lewo i dopiero wyjść na ocean. Gdybym istniała w dwóch osobach, cała sztuka nie byłaby trudna, bo druga ja stałaby po drugiej stronie ujścia zatoczki, pociągnęłaby za drugą cumę.

Rozdwojenie, niestety, nie wchodziło w rachubę. Gołym okiem i przez lornetkę obejrzałam skalną ścianę na przeciwko. Tam też były jakieś rodzaje półeczek. We właściwej chwili trzeba będzie spróbować. Jeśli wykorzystam odpływ, to może się uda.

Umysł pracował mi jasno i bez zahamowań. Zdawałam sobie sprawę z ryzyka przedsięwzięcia, ale przy tym świadoma byłam paru innych drobnostek. Wiedziałam, że o tej porze roku wiatry na Atlantyku wieją na wschód, czyli zgodnie ze mną, wiedziałam, że w równikowym pasie ciszy nie powinno mnie spotkać nic złego poza przeraźliwym upałem, wiedziałam, że potrafię obrać właściwy kierunek i całą nadzieję pokładałam w szybkości jachtu. W gruncie rzeczy przepłynięcie tej wody nie powinno trwać zbyt długo, wszystkiego raptem kilka dni i w związku z tym musi się udać. Musi i koniec!

Mogłam oczywiście skorzystać z istnienia pod nosem ruchliwego portu i tę ewentualność również rozważyłam. Mogłam podpłynąć do byle jakiego statku i zażądać wzięcia mnie na pokład w charakterze rozbitka. Ale z jednej strony nie miałam zielonego pojęcia, dokąd który statek płynie, lądowanie gdziekolwiek indziej w Brazylii byłoby dla mnie klęską, a na to, żeby wymóc na kapitanie zmianę kursu, nie posiadałam środków. I pieniędzy za mało, i uroda nie ta, i nawet mojego charakteru mógłby się nie przestraszyć. Z drugiej zaś strony pętał mi ręce brak odpowiednich dokumentów, nieważny paszport bez wizy. Nie, z pomocy portu musiałam stanowczo zrezygnować.

Decyzję co do terminu ucieczki podjął za mnie rozczochrany. Zaprosił mnie na poważną rozmowę i oznajmił:

- Za trzy dni przyjeżdża szef. Naprawdę lepiej będzie dla pani przekazać słowa naszego zmarłego przyjaciela nam niż szefowi. Szef nie jest łagodny. Pani jest rozsądna. Słucham.

Nigdy w życiu nie byłam rozsądna. Zamyśliłam się, układając sobie na poczekaniu podstępny

plan.

- Dobrze - powiedziałam po chwili. - Co dostanę za te wyznania?

Na twarzy rozczochranego ukazał się wyraz lekkiego zaskoczenia.

- A co pani chce? - zainteresował się.

- Po pierwsze odszkodowanie za straty moralne.

- Jakie straty moralne?

- Jak to jakie - powiedziałam z niesmakiem i urazą. - Pracowałam w Kopenhadze i oddaliłam się bez wyjaśnień. A moja opinia to co? A moje zarobki to co? A moje przeżycia.

- Dobrze - przerwał rozczochrany pośpiesznie. - Ile?

Znów się zamyśliłam.

- Niedużo. Trzydzieści tysięcy dolarów.

- Może być - zgodził się. - Co więcej?

- Po drugie wolność.

- Dobrze, zostanie pani przewieziona do Europy.

- O nie! - przerwałam mu stanowczo. - Żadne takie! Ja chcę tu zostać jeszcze jakiś

czas! qo

Gdybym powiedziała, że chcę żywego aligatora, nie zdziwiłabym go bardziej. Patrzył na mnie niebieskimi wytrzeszczonymi oczkami, a słomiane włoski na głowie pląsały mu każdy w inną stronę.

- Nie wierzę własnym uszom - powiedział, nie kryjąc zdumienia. - Jak to? Nie chce pani wrócić do domu?

- Chcę, ale nie zaraz. Przedtem życzę sobie wykonać rzeźbę na tej skale koło tarasu. Potem mogę odjechać. Do rzeźby potrzeba mi nieco cementu, tak ze dwa kilo. Po trzecie powiem wszystko, ale najpierw pojedziemy na pocztę i wyślę depeszę do mojej przyjaciółki z wiadomością gdzie jestem i kiedy wracam. Jak depesza pójdzie, to ja powiem. Wcześniej nie.

Rozczochrany przyglądał mi się w zamyśleniu, niewątpliwie rozważając możliwość zrobienia jakiegoś kantu z tą depeszą. Po chwili widocznie wymyślił, bo wyraził zgodę.

- Dobrze, jutro po południu pojedziemy na pocztę.

- Cement chcę zaraz - zażądałam na to kategorycznie.

- Dobrze, cement zaraz. Ale jaką mamy gwarancję, że po wysłaniu depeszy powie pani prawdę?

- A jaką ja mam gwarancję, że nie zastrzeli mnie pan natychmiast, jak powiem?

Rozczochrany uśmiechnął się słodko i jadowicie.

- Właśnie swoją depeszę.

- No to na mnie ma pan szefa.

Niezależnie od tego, czy mi uwierzył, czy nie, widać było, że wstąpiła w niego nadzieja. Czarny bandzior po kwadransie przyniósł mi pięćdziesięciokilowy worek cementu.

Rozczochrany zabrał tłustego i obaj oddalili się helikopterem. Wszystko grało, na poczekaniu wymyślony plan powiódł się znakomicie. Godzina ucieczki wybiła.

Zebrałam do kupy najcieplejsze sztuki odzieży, torbę, siatkę, lornetkę, podręcznik i nóż, owinęłam to prześcieradłem kąpielowym i wyniosłam pod palmę. Spod palmy zebrałam nieco piaseczku, wyrzuciłam kwiaty z porcelanowej wazy i przygotowałam sobie materiały budowlane. Obiad zjadłam trzymając się za głowę, co wzbudziło zainteresowanie tego z oczami.

- Boli panią głowa? - spytał ze współczuciem.

- Boli - odparłam niechętnie. - Ale nie bardzo. Za parę godzin będzie bolała lepiej. Czy nie mają panowie przypadkiem polskich proszków od bólu głowy?

Obaj pozostawieni na gospodarstwie, ten z oczami i mały, wyraźnie się zdziwili.

- Pani weźmie aspirynę - poradził mały.

Pokręciłam głową przecząco.

- Na nic. Nie pomaga. Pomagają wyłącznie polskie proszki od bólu głowy i dziwię się wam, że ich sobie nie sprowadzicie.

- Może się pani położy? - zaproponował ten z oczami, czujnie oczekując mojej odpowiedzi. Wiedziałam, że zmiana programu zajęć od razu spowodowałaby jakieś podejrzenia.