Już do końca życia żadna siła na świecie nie zmusi mnie do powątpiewania w słuszność przysłowia, że głupi ma szczęście. Ślepo odpychany od skały jacht ustawił się akurat dziobem do wyjścia z zatoczki. Równiutko, ślicznie, tak, że nie można lepiej. Niczym nie musiałam kręcić, trzymałam to koło sterowe i baranim wzrokiem patrzyłam, jak wypływam na migocący w blasku księżyca ocean idealnie, pod lekkim kątem do fali, dokładnie w myśl wszelkich reguł żeglarskich.
Piana trysnęła mi ponad dziób i to mnie otrzeźwiło. W popłochu zaczęłam się zastanawiać, co powinnam zrobić: popchnąć dalej do przodu tę samą wajchę czy ruszyć drugą. Szybko doszłam do wniosku, że wolę mieć wszystko równo i przesunęłam drugą wajchę o jeden ząbek.
Jacht przelazł przez falę, wlazł na następną, nieco go przystopowało, poleciał dziobem w dół i piana trysnęła aż na szybę przede mną. Przeraziłam się, pomyślałam, że przy brzegu fala jest zawsze gorsza i z determinacj ą przesunęłam obie wajchy o następny ząbek w przód.
Nieco dotychczas nieruchawe i majestatyczne pudło nagle nabrało wigoru. Ruszyło przed siebie, z szumem rozcinając wodę, a pomruk podniósł się o kilka tonów wyżej. Obejrzałam się i ujrzałam, jak ciemna ściana skał szybko się ode mnie oddala, za mną zaś rozciąga się połyskujący srebrem ślad. Dziób nie leciał już w dół, nie nadążał, rozcinał grzbiety fal i prześlizgiwał się jakoś wierzchem między nimi. Huśtawka nabrała tempa.
Bezgranicznie szczęśliwa i zachwycona ukochaną rozrywką płynęłam przed siebie, aż wreszcie spojrzałam na niebo. Krzyż Południa świecił na skos przede mną jak byk. Nie było najlepiej, płynęłam prawie na południe.
Od najmłodszych lat znałam się na gwiazdach i umiałam się nimi kierować. Wpatrzona teraz w ten Krzyż Południa zaczęłam obracać kołem sterowym w lewo. Krzyż Południa ruszył i zaczął przechodzić ku tyłowi. W momencie kiedy znalazł się dokładnie po mojej prawej stronie, wróciłam kołem nieco na prawo. Krzyż Południa ulokował się nieco na skos za mną z tyłu i znieruchomiał. Złożyłam sobie w duchu wyrazy uznania.
Rozbestwiona powodzeniem zuchwale przesunęłam obie wajchy na ostatni ząbek. Ton i natężenie pomruku znów uległy zmianie, przekształcając się w przygłuszony ryk. Jacht skoczył w przód, aż przycisnęło mnie do oparcia fotela, bryzgi wody leciały po bokach jak iskry z lokomotywy! Niemożliwe, żeby to było tylko siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, to musiało być więcej! Pruł przed siebie jak szatan, plusk i chlupot wody zamieniły się w jeden ciągły szum, fala przestała się liczyć! Dziób podniósł się nieco do góry i „Stella di Mare” leciała prawie wierzchem, skacząc po grzbietach fal.
Tempo podróży równocześnie ucieszyło mnie i spłoszyło. Musiałam natychmiast obrać właściwy kierunek. Przede wszystkim powinnam ominąć port i plączące się wokół niego jednostki pływające. Na nikogo nie mogę się tu nadziać, nikt mnie nie może zobaczyć, bo inaczej już od rana będzie wiadomo, gdzie jestem. Czyli teraz trzeba popłynąć zupełnie na wschód, a bliżej środka oceanu skręcić prawie zupełnie na północ. Ciekawe, jakim sposobem poznam, że to jest środek oceanu.
Usiłując ulokować sobie Krzyż Południa po prawej stronie równocześnie obliczałam w pamięci, ile czasu muszę płynąć w tym tempie, które na oko uznałam za osiemdziesiąt na godzinę, żeby mieć za sobą tak ze dwa tysiące kilometrów. Krzyż Południa balansował jak pijany i za żadne skarby świata nie chciał się ustabilizować. Najmniejsze drgnięcie kołem sterowym już go przepychało za bardzo do przodu albo do tyłu. Daleko z lewej widziałam światła portu i rozmaitych statków, przede mną nie było nic i musiałam się ustawić prosto w to nic. Wreszcie, po kilku coraz łagodniejszych balansach, Krzyż Południa znów znieruchomiał we właściwym miejscu i światła z lewej zaczęły niknąć z tyłu. Spojrzałam na zegarek i zapamiętałam godzinę. Była trzecia dwadzieścia sześć.
O tym, co działo się za moimi plecami, dowiedziałam się znacznie później. Rozczochrany wrócił dopiero na śniadanie. Pod koniec śniadania, gdzieś kwadrans po jedenastej, zainteresował się moją nieobecnością.
- Gdzie ta zaraza? - spytał tego z oczami.
- Pewno jeszcze śpi - odparł zapytany. - Wczoraj ją głowa bolała.
- I co? Poszła wcześniej spać? - zainteresował się rozczochrany z nagłą nieufnością.
- Przeciwnie, zjadła jakiś proszek, powiedziała, że jej lepiej i grała cały wieczór.
- Widziałeś j ą?
- Na własne oczy. Wygrywała. Ale trzymała się za głowę, więc możliwe, że znów ją
bolała.
- Żeby jej tylko szlag nie trafił - zatroskał się rozczochrany i na razie poniechał tematu.
36
Po jakiejś godzinie znów się zaniepokoił i postanowił sprawdzić, czy jeszcze żyję. Udał się do moich apartamentów. Łóżko było niedbale posłane, wilgotny ręcznik leżał w łazience, inne rzeczy, porozrzucane, wyglądały tak, jakbym przed chwilą wyszła. Zastanowił się i zaczął mnie szukać.
Nad basenikiem mnie nie było, pod palmą również nie, na tarasie nikt mnie nie widział. W ogóle nigdzie dzisiaj nikt mnie nie widział. Rozczochrany zaniepokoił się znacznie bardziej i poleciał do sterowni na dole. Na jego widok poderwało się spod drzwi trzech członków personelu, nieprzytomnie spłoszonych, zajętych uprzednio czymś dziwnym.
- Co tu się dzieje? - warknął gniewnie. - Co się stało?
Niebieskie oczki zlodowaciały mu zupełnie, a niemowlęca buzia zbladła. Personel wpadł w
panikę.
- Drzwi się nie dadzą otworzyć - powiedział niepewnie jeden w białym garniturze. - Coś przeszkadza.
- Co przeszkadza, do stu tysięcy diabłów? Co to znaczy, że się nie dadzą otworzyć?! Co wy robicie?!!!
- Wydłubujemy to - wyjąkał drugi z przestrachem. - Wygląda jak cement.
- Jak co?!!!
- Jak cement. Dookoła drzwi. Skamieniał.
Rozczochrany na moment też skamieniał. Pod członkami personelu ugięły się nogi i wszyscy trzej zaczęli szczękać zębami, ponieważ znali pierwszego zastępcę szefa lepiej niż ja.
- Więcej ludzi! - zawył. - Prędzej! Za dziesięć minut to ma być otwarte!!!
Zawrócił i popędził znowu do mnie. Worek z cementem był napoczęty, ale żadnych innych śladów prac budowlanych nie było. W głowie rozczochranego zabłysła rozpaczliwa nadzieja, że może uprawiam gdzieś w terenie swoją idiotyczną działalność rzeźbiarską, a zacementowanie drzwi do sterowni jest zwykłym, głupim dowcipem. Rzucił się do windy i zjechał do garażu. Jaguara nie było i nadzieja zgasła. Siny na twarzy, z dzikim zgrzytem zębów, popędził do gabinetu szefa. Zapłonęły wszystkie ekrany telewizyjne, zapłonęła tablica świetlna i równocześnie po całej rezydencji rozszedł się niezbyt głośny, ale przenikliwy, falujący dźwięk. Alarm!!!!
Wszystko, co żyło, kopnęło się na dziedziniec. Faceci wydłubujący cement poderwali się znów, skoczyli ku windzie, zawahali się, wrócili, po czym zgłupieli ostatecznie i zaczęli się nieprzytomnie miotać tam i z powrotem, nie wiedząc, czy mają też lecieć, czy maj ą szybciej wydłubywać. Wartownicy w przystani porzucili motorówki i ze zdenerwowania tupiąc nogami w windzie wjechali na górę. Ten z oczami i mały zderzyli się w drzwiach gabinetu lecąc do rozczochranego.
- Tu! - powiedział rozczochrany złowrogo wskazując etażerkę z wyciętym szkłem, a równocześnie usiłując patrzeć we wszystkie ekrany równocześnie. - Samochodu nie ma. Drzwi do sterowni zablokowane. Natychmiast startować, oba helikoptery. Nawiązać kontakt z Walterem, niech wraca jak poprzednio, niech się trzyma bliżej Kurytyby. Reszta ludzi do miasta, pytać wszystkich. Przeszukać basen, może się utopiła. Ruszać!!!