- Zupełnie głupia jesteś. Ja nie mogę ryzykować. Policja wyciągnęłaby z ciebie słowa Bernarda już następnego dnia. Wystarczyłby jakiś drobny błąd, nasze nieprzewidziane potknięcie i na podstawie informacji od ciebie mogliby trafić do miejsca ukrycia pieniędzy. Już i tak dosyć szkody mi narobili.
- I ty sobie wyobrażasz, że ja ci teraz wszystko powiem, odbierając sobie ostatnią szansę przeżycia? - spytałam z politowaniem. - Doprawdy nie wiem, kto z nas ma gorzej w głowie.
- Na ten temat jeszcze porozmawiamy - przerwał mi niecierpliwie. - No, ślicznotko moja, przystępujemy do rzeczy. Pamiętasz, co mówił nieboszczyk?
- Każde słowo - odparłam i teraz jad skapywał ze mnie. - W uszach mi stoi. Okropnie mnie ciekawi, gdzie jest to miejsce. Nawet nie wiem, czy nie bardziej niż ciebie.
Oparłam się wygodnie w fotelu i przyglądałam mu się z mściwą satysfakcją. Między nami trwała wojna na noże. O jakimkolwiek zawieszeniu broni mowy być nie mogło. Przyglądał mi się również ze zmarszczonymi brwiami i niechęcią w oczach, zastanawiając się nad czymś, po czym wstał z fotela i podszedł do ściany. Na ścianie wisiała imponującej wielkości abstrakcja, znakomita kolorystycznie, oprawiona w bardzo grube, proste ramy. Położył rękę na ramie z lewej strony i odwrócił się do mnie.
- Mogę zaspokoić twoją ciekawość - powiedział szyderczo. - Tyle wiesz, że możesz wiedzieć i resztę. Chodź tu, znajdziesz sobie to miejsce. Ja go nie znam, ale tobie będzie stało już nie tylko w uszach, ale i w oczach. Będziesz się czuła ważniejsza. Przyjrzyj się.
Górna pozioma rama oddzieliła się od reszty, coś cicho prztyknęło i na cały obraz spłynęła olbrzymia mapa świata. Na mapie naniesiono drobną krateczkę, w której wyraźnie zaznaczały się południki i równoleżniki. Wszystkie linie krateczki razem z południkami i równoleżnikami były ponumerowane zupełnie bez sensu, nie w kolejności, przy czym linie pionowe oznaczono liczbami, a poziome literami, jedne pojedynczymi, inne podwójnymi, dużymi i małymi pomieszanymi razem. Od razu wpadł mi w oko równik, który nosił nazwę TR. Zerowy południk, ten przechodzący przez Londyn, miał numer 72. Linie obok niego oznaczone były liczbami 11, 7 i 24. Oprócz oznakowania kratki podane też były odległości skrzyżowania linii od rozmaitych punktów orientacyjnych, istniejących w terenie.
W mgnieniu oka zrozumiałam znaczenie liczb, podanych przez konającego i równie szybko postanowiłam sprawdzić, jak musiałabym oznaczyć miejsce, gdzie znajdują się mało znane, ale bardzo interesujące groty na Malinowskiej Skale w pobliżu Wisły. Jasne było przecież, że ten dowcipny łajdak pokazuje mi mapę z nadzieją, że zachłannie rzucę się na jego kryjówkę, a jemu wystarczy tylko pilnować, gdzie patrzę.
Oka ze mnie nie spuszczał, kiedy znalazłam sobie Kraków, potem Cieszyn, potem mamrocząc pod nosem ustaliłam, że musiałabym się posługiwać południkiem numer sto dwadzieścia dwa i równoleżnikiem W jak Wanda, ale przy sprecyzowaniu ilości metrów napotkałam trudności, bo sama dobrze nie pamiętałam, gdzie te groty leżą. Uspokoiłam się w kwestii grot, przeniosłam się w Rodopy, moim zdaniem bardzo dobre do chowania rozmaitych rzeczy, z wielką uwagą przejechałam nosem po wszystkich greckich wyspach, lekceważąco potraktowałam Alpy, obejrzałam Pireneje i opuściłam Europę. Miałam nadzieję, że przy Pirenejach nic mi nie błysnęło ani w oku, ani nigdzie.
- Dość! - powiedział nagle, kiedy z szalonym zajęciem badałam Kordyliery. - Wiesz już, gdzie są moje pieniądze prawda? Ja też wiem, że w Europie, możesz się przestać wygłupiać.
Za najwłaściwsze uznałam wyniosłe milczenie. Przyjrzałam się, jak mapa wionęła ku górze i rama obrazu wróciła na swoje miejsce. Podeszłam do okna. Widok był przepiękny i sytuacja wewnątrz stanowiła z nim niemiły zgrzyt.
- Dobra jesteś - powiedział z nienawistnym uznaniem. - Nie szkodzi, spróbujemy inaczej.
Tego nie przewidziałam. Najpierw utrwalił w moim umyśle miejsce, o które mu chodziło, a
potem zaczął wyciągać to ze mnie metodą naukową. Popadłam w niejaką rozterkę, bo z jednej strony^
bałam się panicznie wszelkich urządzeń elektrycznych, a z drugiej już dawno marzyłam o zapoznaniu się z wykrywaczem kłamstw. Byłam jednakże pewna, że nie uczynią nic takiego, od czego mogłabym stracić zdrowie i pamięć, nie protestowałam więc, kiedy zaprowadzili mnie do pokoju, wyglądającego jak laboratorium, gabinet lekarski i rozdzielnia w elektrociepłowni razem wzięte. Pozwoliłam się podłączyć do sieci, zadowolona z panicznego strachu, który wypierał wszelkie inne uczucia z obawą zdradzenia tajemnicy włącznie.
Na głupie wynalazki znalazłam sposób od razu. Zaparłam się zadnimi łapami i już w trakcie przygotowań wmówiłam w siebie, że bandycki skarb ukryty jest w grotach na Malinowskiej Skale. Żadne lepsze miejsce nie przyszło mi do głowy i powtarzałam sobie tak uporczywie, że sama w to święcie uwierzyłam. Zabawa polegała na tym, że nie żądali ode mnie odpowiedzi, tylko wymieniali różne miej sca i rejestrowali elektrycznie wrażenie, jakie to na mnie robiło. Malinowską Skałę wbiłam sobie do głowy na mur. Oczyma duszy widziałam każdy jej kawałek, każde miejsce, zarówno spośród tych, które znałam, jak i spośród tych, o których tylko słyszałam. Wyobraźnię na szczęście mam i jak na dłoni pojawiały się przede mną kolejno: płaski kamień na łagodnym zboczu, stanowiący wejście, olbrzymie, ociekające wodą głazy pionowego komina, ciasne wejścia do bocznych korytarzy, dolny korytarz, czarny i nieskończenie długi, podziemne jezioro. Na samym dnie nie byłam, jeziora w naturze nigdy nie widziałam, ale tam właśnie wymyśliłam sobie miejsce ukrycia skrzynek z diamentami i złotem. Pasowało to do siebie o tyle, że skrzynek z diamentami też nigdy w życiu nie widziałam.
Na Malinowską Skałę nie trafili, z tego zapewne powodu, że nigdy nie słyszeli o jej istnieniu i wskaźniki elektryczne pokazały jak byk, że nic na mnie wrażenia nie robi. Wyszło im, że z początku byłam zdenerwowana, a potem się uspokoiłam. Jasne, że się uspokoiłam, stwierdziwszy, że nic się nie dzieje i żaden prąd przeze mnie nie przelatuje.
Wróciliśmy do gabinetu.
- Chyba zidiociałeś, mój koteczku - powiedziałam z niesmakiem. - Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak ja się śmiertelnie boję prądu elektrycznego? Mogłam od tego zwariować, stracić pamięć i chciałabym wiedzieć, co by ci z tego przyszło?
- Liczyłem na twoją zadziwiającą odporność - odparł drwiąco. - A teraz, słodka perełko, liczę na twój rozsądek. Wiesz, gdzie jesteś?
- Mniej więcej. Bo co?
- Pokażę ci coś jeszcze.
Kiwnął na mnie i podszedł do ściany w innej części komnaty. Ściana była wyłożona kamieniem, wielkimi, z grubsza tylko ociosanymi blokami. Przykucnął i nacisnął jeden z kamieni nad samą podłogą. Dwa razy z lewej strony, raz z prawej i znów z lewej. Patrzyłam ciekawie, co z tego wyniknie.
Podniósł się i czekał kilka sekund. Jeden z kamieni na poziomie mojej twarzy wysunął się lekko ze ściany, powoli i bez szmeru, po czym otworzył się na kształt drzwiczek. W głębi za nim znajdowały się prawdziwe, stalowe drzwiczki, widoczne tylko w połowie, a na nich tarcza z numerami. Przekręcił zero. Kamień poniżej drgnął, wysunął się i też otworzy). Przede mną widniała szafka w głębokiej wnęce o wymiarach około metr dwadzieścia na sześćdziesiąt centymetrów.
- To jest moje sanktuarium - wyjaśnił uprzejmie. - Otwiera je liczba dwadzieścia osiem sto dwadzieścia jeden. Zapamiętasz?
Wykręcił na tarczy 28121 i szafka stanęła otworem. Wewnątrz leżało dużo papieru, w tym także paczki banknotów.
- Podobno życzyłaś sobie dostać trzydzieści tysięcy dolarów w charakterze odszkodowania za straty moralne? - ciągnął dalej, odwracając się do mnie. Stał przy otwartej szafce, oparty łokciem o kamień obok niej i przyglądał mi się z jadowitą odrazą. - Tu jest więcej. Co najmniej pięćdziesiąt tysięcy. Należą do ciebie, pod warunkiem, że weźmiesz je sobie sama.