Выбрать главу

Do wysiłków umysłowych dołączyły się jednak fizyczne. Podniosłam kaganek i zaczęłam mierzyć wysokość pomieszczenia. Całe życie miałam rozpiętość palców u prawej ręki równe dwadzieścia centymetrów, a przy tym wiedziałam dokładnie, w którym miejscu na ramieniu wypada mi metr przy wyprostowanej dłoni. Wyciągnęłam z worka kawałek acrylu i zawiązałam supełek na metrze, co bardzo ułatwiło pracę. Po krótkim czasie stwierdziłam, że zakręcający korytarzyk znajduje się powyżej mojego sklepienia, zaś grubość zwornika wynosi około metr dwadzieścia. Kobyła, nie zwornik!

Następnie zaczęłam sobie odtwarzać schodki wyżej. W jednym biegu było ich dziesięć. Ile mogły mieć? Jakieś dwadzieścia do dwudziestu trzech centymetrów, nie więcej, zwyczajne jak do piwnicy. Przyjmijmy krakowskim targiem dwa dwadzieścia na jeden bieg, biegów było sześć, przedtem jeszcze były pierwsze schody, prowadzące z parteru budynku wprost do wieży, tam było czternaście stopni, ale odrobinę wygodniejszych, zaraz, ile to będzie razem.?

W chwili, kiedy wyliczyłam, że siedzę dwadzieścia osiem metrów poniżej poziomu parteru i usiłowałam to sobie wyobrazić za pomocą przyrównania do nowego budownictwa mieszkaniowego w Warszawie, nad głową coś mi zaryczało chrapliwie.

- Hej, tyyy! - dudniło w otworze zwornika.

- Czego, do diabła?! - wrzasnęłam ze zniecierpliwieniem, bo właśnie przeliczałam sobie kondygnacje i chrapliwy ryk oderwał mnie od tematu.

- Żyj esz?!

W dudniącym głosie brzmiało coś jakby życzliwe zainteresowanie i stwierdziłam, że nie jest to głos szefa.

- Nie, umarłam! - odwrzasnęłam wzgardliwie.

Z czarnego otworu dobiegło cienkie pokwikiwanie, które mnie nieco zaintrygowało, po czym znów odezwał się obcy głos.

- Ty się nie wygłupiaj! - zaryczał ostrzegawczo. - Bo nie dostaniesz jeść! Jak kto umrze, to mu nie dajemy! .

- Co ty powiesz?! - zdziwiłam się gromko. - Myślałam, że mu pchacie na siłę!

W otworze znów zakwiczało i z czarnej głębi zaczęło się coś pokazywać!

- Trzymaj! - wrzasnął głos. - A nie zeżryj od razu, bo to na cały dzień!

Ze zwornika zjechał na cienkiej linie koszyk. Zajrzałam do środka i znalazłam w nim pół bochenka czarnego chleba, nawet dość świeżego, gliniany dzbanek z wodą, paczkę papierosów i zapałki. Na chwilę zamknęłam oczy i serce mi zabiło, bo przez cały czas ze straszliwym wysiłkiem odsuwałam od siebie myśl o papierosach. Wiedziałam, że to mi dokopie najbardziej, i od pierwszego momentu zmobilizowałam całą siłę woli, żeby się jakoś bezboleśnie odzwyczaić od palenia. Ciekawe, skąd im się wzięła ta uprzejmość.

- No co tam?! - ryknęło mi nad głową. - Wyjmuj to, bo zabieram koszyk!

- Dobrze, dobrze - mruknęłam pod nosem.

Dzbanek postawiłam na ziemi, a chleb i papierosy trzymałam w rękach, nie mając ich gdzie położyć. Koszyk pojechał z powrotem w górę.

- Hej, ty! - wrzasnęłam nagle do zwornika.

- A czego?!

- Kto ty jesteś?!

- A bo co?!

- A bo z byle kim nie będę rozmawiać! Dżentelmen przedstawia się damie!

Intrygujące pokwikiwanie, które zabrzmiało w odpowiedzi, mogło być tylko

śmiechem. Wyraźnie rozróżniłam w nim coś w rodzaju „hi, hi”.

- Ja tu stróżuję! - zadudniło. - Mam cię pilnować i dawać ci jeść! Jakbyś coś chciała to masz mi powiedzieć.

- Chcę!!! - wrzasnęłam natychmiast.

- A co chcesz?!

- Tron z kości słoniowej wysadzany perłami!

- Dobra, powiem szefowi! Do widzenia!

- Cześć pracy - mruknęłam i zajęłam się gospodarstwem. Na górze jeszcze raz zakwiczało i

ucichło.

Papierosy i zapałki włożyłam do plastykowego worka z acrylem. Chleb od razu częściowo zjadłam. Popiłam wodą z dzbanka, która, wbrew regułom, nie była zatęchła. Z dużym wzruszeniem, ale bardzo ostrożnie zapaliłam papierosa, czujnie badając, czy nie

doznaję jakichś podejrzanych objawów. Diabli wiedzą, mogły być narkotyzowane albo co.

Do rozstrzygnięcia przybył mi nowy problem i zanosiło się na to, że pracy umysłowej starczy mi do późnej starości. Dlaczego mi dali papierosy?

Paląc, obserwowałam w świetle kaganka, co się dzieje z dymem. Szedł do góry, kłębił się pod sklepieniem i uchodził dziurą w zworniku. Powietrzu w tym lochu daleko było do ożywczej świeżości. Gdyby tak zatkali tę dziurę, gdybym w przypływie rozpaczy paliła jednego za drugim. No tak, sama bym dała papierosy więźniowi, którego chciałabym szybko wykończyć. Poza tym nie wiadomo, co jest nade mną, może ktoś widzi ten dym i po nim orientuje się, co robię i co się ze mną dzieje.

Postanowiłam ograniczyć palenie i zajęłam się znów konstrukcją zamku. Ustalenie wysokości poszło dość łatwo, znajdowałam się po prostu na dziewiątym piętrze budynku ustawionego do góry nogami i wkopanego w ziemię. Ponad teren musiałyby wystawać piwnice i fundamenty. Osobliwość tego architektonicznego dziwowiska nawet mnie nieco rozbawiła, zainteresowałam się tym na jakiś czas,57 po czym przystąpiłam do ustalenia kierunków i stron świata. To już okazało się trochę trudniejsze, za mało znałam ten zamek.

Nie doszłam jeszcze do żadnych godnych uwagi rezultatów, kiedy z góry znów rozległ się głos. Tym razem wrzeszczał szef we własnej osobie.

- Hej, ty! Jesteś tam?!

- Nie, nie ma mnie! Wyparowałam! Czego, do wszystkich diabłów, zawracasz mi

głowę!

- Co to ma znaczyć ten tron?! O co ci chodzi?!

Konwersacja za pomocą ryków była nieco uciążliwa, ale stanowiła moją jedyną rozrywkę. Przez krótki moment nie mogłam sobie uprzytomnić, jaki tron ma na myśli, bo w przerwie między pogawędkami byłam zaabsorbowana czym innym, ale przypomniało mi się już po chwili.

- A co, nie masz tronu?! - wrzasnęłam z pełnym oburzenia zdziwieniem.

- Jakiego tronu, do diabła?!

- Złotego! Wysadzanego perłami!

Przez kilka sekund panowało milczenie. Prawdopodobnie zastanawiał się, czy już zwariowałam.

- Dostałaś fioła?! - zainteresował się gromko.

- Może być kanapa! - odkrzyknęłam. - Pod warunkiem, że będzie kryta fioletowym safianem!

Wreszcie zrozumiał, że się wygłupiam.

- Do usług szanownej pani! - ryknął urągliwie. - Sprowadzę fioletowy safian i każę zrobić kanapę! Zanim skończę, to ci będzie mniej wesoło!

- Mnie jest cholernie smutno! - wrzasnęłam, ale nie byłam pewna, czy usłyszał, bo oddalił się bez

słowa.

Wróciłam do swoich zajęć. Ściśle biorąc niezupełnie wróciłam, bo zmienił mi się nieco temat. Przyszło mi nagle na myśl, że może to wygląda znacznie poważniej, niż dotychczas sądziłam. Żarty żartami, ale w tym upiornym grobie stracę zdrowie bezpowrotnie już po nędznych kilku tygodniach. Mokra posadzka, mokre ściany. Siedzenie na kamieniu już czułam we wszystkich kościach. Marzyłam o tym, żeby się położyć, ale przegniła słoma wyglądała rozpaczliwie zniechęcaj ąco. Na pomoc z zewnątrz nie miałam żadnych szans, nikt mnie nie widział po wylądowaniu, nikt mnie nie widział, kiedy tu jechałam. Do tych straszliwych kazamatów, znajdujących się chyba na poziomie Loary, żadna ludzka siła nie trafi. Ten bandzior może mnie tu rzeczywiście trzymać do końca życia i nikt mu w tym nie przeszkodzi! A nawet, jeśli mnie w końcu kiedyś wypuści, to w jakim stanie ja stąd wyjdę?!

Wyobraźnia pokazała mi mój własny obraz i włosy stanęły mi dęba na głowie. A równocześnie zaczęła mi rosnąć w środku nowa furia. Jak to, ten bydlak ośmiela się mną rządzić?! Ośmiela się zabrać mi jakąś część życia, a całą resztę chce zmarnować?! Dookoła tego zgniłego lochu jest świat, jest powietrze, słońce, żyją ludzie, żyją, jak chcą, wolni, swobodni, niezależni, a ja tu siedzę w tej idiotycznej ciemnicy bez żadnego powodu, marnując bezcenny czas?! O nie, tak nie będzie! Ja wyjdę na ten świat i to wyjdę sama, bez jego parszywej łaski!!!