Rozpamiętywanie sposobów opuszczenia przydzielonego mi apartamentu zajęło mnie czas do wieczora. Przemyślałam wszystko, co tylko mi przyszło do głowy, zaczynaj ąc od wspięcia się po sznurze, na którym cieć opuszczał posiłek, a kończąc na wykuciu z muru zawiasów drzwi. W trakcie tego myślenia chodziłam, siadałam, przyjmowałam najrozmaitsze pozycje, coraz tęskniejszym okiem rzucając na przegniłą słomę. Wreszcie uznałam, że dłużej tego nie wytrzymam.
Rozszarpałam plastykową torbę czyniąc z niej coś w rodzaju dywanika i rozpostarłam na słomie. Na upartego można to było uznać za kawałek izolacji przeciwwilgociowej. Nie dokończony szal z acrylu zużyłam jako izolację ciepłochronną i przy okazji wpadło mi w ręce zaplątane w wełnie szydełko. Na papierosy machnęłam ręką, dość beznadziejnie wetknąwszy je sobie za gors, szydełkiem zaś wydrapałam kreskę na jednym z kamieni. Wzorem większości więźniów postanowiłam prowadzić kalendarz.
Kreska wydrapała się bardzo łatwo i zachęcona tym zaczęłam kontynuować porzucone na chwilę rozważania odnośnie usytuowania zamku i lochu. Metoda rysunkowa okazała się znakomita. Pamiętałam, gdzie było słońce, kiedy wjeżdżaliśmy na dziedziniec, pamiętałam, która była godzina i strony świata ustaliłam już po paru minutach. Na sąsiednim kamieniu przystąpiłam do odtwarzania wnętrza.
Gdzieś w środku nocy wiedziałam już prawie na pewno, która ściana jest która. Na razie nic mi z tego nie przyszło, a za to zaniepokoiło mnie coś innego. Jakby nie liczył, twardo wychodziło mi, że wokół lochu nie może być nic, żadnej piwnicy, żadnego pomieszczenia, nic kompletnie, loch, jak ta sierota, samotnie wbity w głąb pagórka. Co z takim fantem można zrobić?
Zdegustowana wynikiem rozważań zasnęłam w końcu na plastykowym worku i obudziłam się zlodowaciała, połamana, przemoknięta na wylot, szczękając zębami. Zawsze miałam końskie zdrowie i zadziwiająco dużo mogłam wytrzymać, ale teraz nabrałam obaw, że oprócz przewidzianych na wstępie dolegliwości dostanę jeszcze febry i zapalenia płuc. Koniecznie trzeba było coś na to poradzić.
Najwięcej wody było na podłodze. Ściekała ze ścian i wsiąkała w spoiny między kamieniami, ale wsiąkała marnie i powoli. Musiałam się jakoś odciąć od tej podłogi, albo przynajmniej ją odwodnić.58
Sapiąc okropnie z wysiłku przetoczyłam leżące luzem kamienie na miejsce, które wydało mi się nie tyle najsuchsze, ile najmniej mokre, po czym szydełkiem pogłębiłam spoiny w kierunku miejsca, położonego najniżej. Trochę pomogło, a przy tym katorżnicza praca nieco mnie rozgrzała.
Ryk ciecia zastał mnie przy dopasowywaniu do siebie owych kamieni, z których zamierzałam wykonać sobie legowisko.
- Hej, tyyy! - wrzeszczał. - Żyjeeesz?!!!
- Odczep się!!! - wrzasnęłam rozjuszona, bo właśnie jeden z kamieni przytłukł mi palec. - Po jaką cholerę zadajesz głupie pytania?!
- Mówiłem ci! Ja muszę! Jak umrzesz, to nie dostaniesz jeść! Zabieraj to z koszyka i oddaj dzbanek!
Wyjmując z koszyka te same co i wczoraj produkty, zaciekawiłam się jego kształtem. Nie był to normalny koszyk, tylko coś jakby pleciony prostopadłościan z dnem. Rzuciłam okiem ku górze w chwili, kiedy cieć go wyciągał, i stwierdziłam, że dziura w zworniku ma znacznie większe rozmiary. Aha, to znaczy, że ów otwór jest węższy od góry, a szerszy u dołu i służy zapewne też i do tego, żeby widzieć więźnia na dole. Postanowiłam to sprawdzić przy następnej okazji.
- Hej, ty! - wrzasnęłam do ciecia. - Dużo masz takich do pilnowania?!
- Tylko ciebie! - odkrzyknął. - Kiedyś było więcej, ale teraz nie ma!
- To ci się chyba cholernie nudzi?!
- Co?!
- Nudzi ci się!!! - zaryczałam jak ranny łoś. - Nie masz nic do roboty!
Z czarnej czeluści wydobyło się oburzone prychnięcie.
- Mam do roboty, mam! Za dużo mam! Ty się nie martw o moją robotę, tylko o siebie!
- A co jeszcze robisz?! - zaciekawiłam się przeraźliwie.
- Ogrodu pilnuję! - zabuczała czeluść. - Bramę otwieram, zawiasy smaruję wszystko robię! W kotle palę!
- Długo tu już pracuj esz?!
- Całe życie! Mój ojciec też tu pracował i mój dziadek też! Pilnowali takich jak ty! Mój pradziadek pilnował i pradziadek mojego pradziadka! - w dobiegającym z góry ryku dźwięczała wyraźna satysfakcja i duma rodowa. - Dawniej mieli gorzej! Dużo różnych tu siedziało, co i raz to jaki uciekał albo zdychał! Jednego mojego pradziadka powiesili, bo mu trzech uciekło! Ty nie uciekniesz!
- Nie mam zamiaru!
- Co??
- Głuchy jesteś czy co?! Mówię, że nie mam zamiaru!!!
Cieć się wyraźnie zdziwił.
- Coś ty?! Dlaczego?!
- Mnie tu się bardzo podoba! - ryknęłam jadowicie.
Musiało mu mowę odebrać, bo przez chwilę milczał.
- Co się wygłupiasz?! - zaryczało wreszcie nieufnie.
- Wcale się nie wygłupiam!!! Oryginalna jestem! Lubię mieszkać w mokrych podziemiach! Całe życie o tym marzyłam!
- E, tam! - zagrzmiało z niedowierzaniem.
- Jak to, nie wierzysz mi?! - zawyłam z urazą. - To nie rozmawiam więcej z tobą! Obraziłam się!
- Jeszcze tylko powiesz, co chcesz od szefa!
- Poproś go uprzejmie, żeby pękł!!! I idź do diabła!!!
Widocznie cieć poczuł się rozweselony, bo nade mną zakwiczało cienko i ucichło. Nie byłam pewna, czy przekaże szefowi moją prośbę.
Trzech uciekło. Ciekawe. Jak oni to zrobili?
Legowisko, wykonane z dwóch kamieni, śmierdzącego wspomnienia po słomie, plastykowej torby i szala, okazało się jakby nieco mniej okropne. Spoczywałam na tym rozmyślając o owych przedsiębiorczych uciekinierach i, jak zwykle, rysowałam sobie szydełkiem na najbliższym kamieniu. Zawsze mi się lepiej myślało przy rysowaniu, jeszcze w szkole nauczycielki miały o to do mnie pretensję. Narzędzie do rysowania nie miało znaczenia, mógł to być ołówek, pióro, grafion, patyk.
Szydełko ześliznęło się z kamienia i utkwiło w spoinie. Wyszarpnęłam je zniecierpliwiona, wykończyłam ładny wzór geometryczny, po czym dziubnęłam w spoinę dobrowolnie. Pokręciłam nim, zrobiła się ładna, mała dziurka, wyj ęłam, dziubnęłam obok.
Cała spoina dookoła kamienia była już ozdobnie podziurkowana, kiedy nagle dotarł do mnie sens tego, co robię. Na moment zamarłam, a potem ze wzruszenia buchnęło na mnie gorąco. Na litość boską! Przecież to wszystko tu, dookoła, wszędzie wzdłuż Loary, cała ta część Francji, to jest wapień!!!
Budowali z wapienia. Mieli tego wapienia do diabła i trochę. Z wapienia robili zaprawę. Wapień jest hydroskopijny. Cała ta kobyła stoi już co najmniej czterysta lat, od czterystu lat na ten wapień działa woda!!!
Wstąpiło we mnie nowe życie. Dookoła mojego lochu nie ma nic, przedłubać się przez ścianę, wykopać korytarz, wyjść na zboczu pagórka.
Opanowałam się. Przeprowadziłam stosowne badania. Na murze wokół mnie stała cała wieża, musiał mieć grubości ładne parę metrów. Wykonany był z płasko ułożonych kamieni, spojonych zaprawą wapienną. Nie takie mury więźniowie przekuwali, posługując się cynową łyżką, glinianą skorupą, czy zgoła pazurami. Ja miałam szydełko, wprawdzie plastykowe, ale bardzo porządne, grube, sztywne i, jak się okazało, twardsze niż wapień.
Po namyśle, przypomniawszy sobie teren, który widziałam wjeżdżając do zamku, zdecydowałam się na kierunek odwrotny do rzeki. Wychodziłam od razu na zewnątrz wieży, miałam szansę przekopać się nawet poza mur obronny, docierając do powierzchni ziemi na porośniętym zielskiem zboczu, gdybym zaś kopała się ku rzece, musiałabym przebyć dołem cały dziedziniec. Przeliczyłam sobie wysokość, odległość, wykonałam ładny rysunek według zasad geometrii wykreślnej i przystąpiłam do pracy.