- Rozumiem - przerwał pułkownik. - Rozumiem, że dla pani to jest bardzo niemiła sprawa z osobistego punktu widzenia. Nie będę pani teraz przekonywał o niczym. Może pani się myli, a może nie, to się okaże na końcu. Natomiast chciałbym wiedzieć, skąd pani ma tę pewność, że oni panią zabiją?
- Słyszałam na własne uszy, jak omawiali te czarowne plany - powiedziałam niechętnie. - Istniał co prawda projekt zachowania mnie przy życiu w trwałym zamknięciu, ale po ostatnich doświadczeniach sądzę, że z tego zrezygnowali. Myślę, że oni teraz żyją na wulkanie. Wiedzą, co wiem, ale ja wiem więcej, niż oni przypuszczają. Na razie nic nie mówię, trzymam to przy sobie z bardzo prostej przyczyny. Jeśli powiem, co wiem, nieodpowiedniej osobie i jeśli oni się zorientują, to oczywiście zareagują na to odpowiednio. Coś zmienią, coś zlikwidują i znów ich nie wyłapią. Do sądnego dnia to się będzie tak wlokło. Niech pan coś zrobi.
- Widzi pani - powiedział pułkownik z lekkim zakłopotaniem - prawdę mówiąc, to jest nie nasza sprawa. My tutaj nie mamy z tym nic wspólnego, na naszym terenie nie popełniono żadnego przestępstwa.
- A, rozumiem! - przerwałam. - Musi pan poczekać, aż mnie zadźgają?
- No, nie przesadzajmy. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale sam nie mogę nic zrobić,
muszę się z nimi porozumieć. My po prostu służymy im niekiedy pomocą na ich prośbę i nic więcej.
Możliwe, że to, co pani mówi, ma bardzo duże znaczenie i oczywiście wezmę to pod uwagę. Niech pani teraz spokojnie idzie do domu porozmawiać z tym facetem. Sprawdzimy, kto to jest, i odpowiednio zareagujemy.
- Czy ja mogę przynajmniej poprosić o telefon? Bo inaczej też mu nic nie powiem.
- Dobrze, ktoś zadzwoni do pani około ósmej.
- Zaraz - przerwałam stanowczo. - Niech powie jakie hasło, bo mu nie uwierzę.
- Jakie hasło? - zdziwił się pułkownik, a zamyślone oczy znów mu błysnęły wesoło.
- Byle jakie. Najlepiej liczby, przywykłam do liczb. Niech powie: dwadzieścia cztery osiemnaście.
- Dobrze, dwadzieścia cztery osiemnaście. Chyba pani trochę przesadza, ale możliwe, że na pani miejscu też bym nie miał do nikogo zaufania. Niech się pani nie przejmuje, wszystko będzie w porządku.
Ledwo zdążyłam do domu przed wizytą zapowiedzianego faceta. Ciekawiło mnie, kto to jest, co z tego wyniknie i czego się sama dowiem. Byłam do nieprzytomności zdenerwowana. Wizyta u pułkownika z jednej strony podtrzymała mnie nieco na duchu, ale z drugiej napełniła obawami, że wszystko, co mówię, jest wołaniem kota na puszczy. Wygląda na to, że dotychczas Diabeł był łącznikiem pomiędzy mną a milicją. Kłamał na obie strony, licząc na brak bezpośrednich kontaktów moich z nimi i nic dziwnego, ze mnie nie wzywali, przekonani, że wszystko wiedzą. Być może, jestem w ich oczach pomyloną histeryczką.
Nie szkodzi. Nigdy w życiu nie zależało mi na opinii. Zaparłam się przy swoim zadnimi łapami i niech sobie myślą, co chcą!
Przybyły pan wyglądał bardzo wytwornie i nobliwie. Budził zaufanie. Jedyne, co mi się w nim nie podobało, to to, że przy szerszym uśmiechu błyskał złotym zębem, co prawda osadzonym na dalekich pozycjach, ale widocznym.
Diabeł z własnej inicjatywy zajął się zrobieniem kawy, a ja się oddałam konwersacji. Pan mówił równocześnie po francusku i niemiecku.
- Jestem zachwycony - powtórzył osiemdziesiąty piąty raz. Błysnął szlachetnym kruszcem i przystąpił do rzeczy.
- Zgromadziliśmy już bardzo wiele wiadomości - rzekł - ale najważniejsza jest w pani posiadaniu. Mam nadziej ę ją od pani uzyskać i wówczas będziemy mogli zakończyć sprawę definitywnie. Widzi pani, rzecz polega na tym, że osoby, które zostały zatrzymane, nie przyznają się do niczego, kryją się wzajemnie i kryją tych, którzy są na wolności. Ich atutem jest ten majątek, na którego odzyskanie bardzo liczą. Z chwilą, kiedy go stracą, załamią się. Inaczej wygląda perspektywa lat więzienia, jeśli po wyjściu zeń będzie się miało miliony, a inaczej, jeśli po wyjściu nie będzie się miało nic. W takim wypadku będą woleli mówić, żeby złagodzić karę. Brzmiało to nawet dość rozsądnie, pan nie wydawał się nachalny, i byłam skłonna z nim podyskutować. Chciałam właśnie powiedzieć, że przecież i tak już muszą tę forsę przypisać na straty, kiedy wtrącił się Diabeł.
- Przepraszam cię, nie wiem, gdzie jest cukier - powiedział przyniósłszy kawę.
Zdziwiłam się, bo rano była pełna cukierniczka, i sama poszłam do kuchni.
Rzeczywiście, cukierniczka była pusta. Znalazłam cukier ukryty głęboko w szafce, mimochodem zastanowiłam się, co też u diabła mogło się z nim stać, skoro moich dzieci nie ma, nasypałam i przyniosłam do pokoju. Pan mówił właśnie po niemiecku:
- Oczywiście, ważna jest też kwestia sprzętu. Skonfiskowanie wszystkich stołów gry, wszystkich ruletek równocześnie byłoby wielkim ciosem.
Zupełnie mądrze mówił. Oczekiwałam teraz pytań odnośnie adresów nowych melin i domów gry na Bliskim Wschodzie. Sięgnęłam po torebkę i wyjęłam kalendarzyk Domu Książki, w którym miałam zapisane wszystkie podsłuchane wiadomości. Ю1
- Byłby to krach finansowy, coś w rodzaju bankructwa przedsiębiorstwa. - mówił pan i nagle urwał. Spojrzał na mój kalendarzyk, a potem obaj z Diabłem spojrzeli na siebie.
- Tyś to sobie zapisała? - spytał Diabeł, a w głosie jego zabrzmiało niebotyczne zdumienie.
Nie miałam wątpliwości, że mu chodzi o szyfr nieboszczyka i bez słowa, z politowaniem,
popukałam się palcem w czoło, ale zachłanność ich spojrzeń zaniepokoiła mnie na nowo. Nie wypuszczając kalendarzyka z ręki, nasypałam sobie cukru do kawy i mieszałam ją, kiedy zadzwonił telefon.
- Dwadzieścia cztery osiemnaście? - powiedział jakiś facet.
- Tak, to ja, słucham.
- Chała, szanowna pani! To jest, przepraszam, chciałem powiedzieć, że on jest taki przedstawiciel Interpolu, jak ja jestem kardynał.
- No to dobrze, że mnie pan zawiadomił - powiedziałam z westchnieniem, nie czując nawet zdziwienia.
- On tam j eszcze j est?
- Aha.
- Niech pani nic nie mówi. I niech pani uważa na siebie, pułkownik kazał. Jeszcze kazał pani powiedzieć, że Kordyliery to lipa, podobno pani wie, co to znaczy. Ma pani tam pod domem dwóch naszych ludzi, jakby co, to wystarczy zawołać.
- Wolałabym na schodach - powiedziałam krytycznie. - Pod samymi drzwiami.
- Jeden będzie na schodach. Powodzenia.
- Dziękuję bardzo - powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
- Kto to był? - spytał Diabeł.
- Tapicer - odparłam bez namysłu. - Ma dla mnie szmatę na pokrowce.
Działania wojenne, jak się okazało, były w pełnym toku. Podeszłam do stołu i usiadłam nad kawą, zastanawiając się, co z tym fantem zrobić? W obliczu bliskiego niebezpieczeństwa moje zdenerwowanie, jak zwykle, przeistoczyło się we wściekłość. W głowie zaczął mi się lęgnąć mściwy plan.
- A jak się miewa szef? - spytałam może nieco zbyt jadowicie.
- Szef? - powtórzył pan, zaskoczony.
- Szef. Główna postać. Szefa panowie chyba też złapali?
- A nie, niestety, szef nam uciekł - odparł z obłudnym żalem. - Właśnie pozbawienie go pieniędzy umożliwiłoby.
- A sejf? - przerwałam niewinnie.
- Jaki sejf?
- Jego sejf, w Chaumont. Skoro panowie są w fazie likwidacji całego gangu, to chyba w Chaumont była rewizja?
W oczach pana pojawił się jakiś nowy błysk zainteresowania. Na myśl, że podkładam właśnie szefowi monstrualną świnię, poczułam wręcz dreszcz rozkoszy.
- Była, oczywiście - powiedział z lekkim ociąganiem. Wyglądało na to, że zyskał nagle nowy temat do szybkiego przemyślenia.
- Ach, ja nie pytam o szczegóły - szczebiotałam słodko. - Rozumiem, że to tajemnica! Ale ciekawa jestem, jak panowie otwierali sejf? Bo tam są dwie możliwości.