Coś rozbłysło w moim umyśle. Zrozumiałam.
- Mam nadzieję, że teraz się wreszcie ode mnie wyprowadzisz - powiedziałam ze znużeniem. -Osiągnąłeś cel i nic cię tu nie trzyma.
- Życzysz sobie tego? - spytał spokojnie.
- Życzę sobie. Nade wszystko na świecie nienawidzę niejasnych sytuacji. Wiesz o tym doskonale. Gdybyś zechciał wyprowadzić się jutro, doznałabym dużej ulgi.
- Jeśli ci na tym zależy, mogę się postarać - odparł z urazą. - Mam zabrać wszystkie swoje rzeczy?
- A na diabła mi twoje rzeczy?
- Jak uważasz. Myślałem, że coś nas jeszcze łączy.
- Łączyło. Szyfr nieboszczyka. Dostałeś go. Leć i wykorzystuj.
- Proszę cię bardzo. Będzie, jak sobie życzysz. Wyprowadzę się jutro.
Udawanie śmiertelnej obrazy tym razem mu nie wychodziło. Umiał zachować kamienną, nieprzeniknioną twarz, ale nie umiał zgasić blasku w oczach.
Pierwszy raz od wielu dni poszłam spać z uczuciem, że przynajmniej tej nocy nic mi nie grozi.
Telefon wyrwał mnie ze snu o dość późnej, porannej godzinie.
- Będzie mówił pułkownik Jedlina - powiedziała jakaś pani przyjaźnie i po chwili usłyszałam pułkownika. Coś przeszkadzało i trochę trzeszczało.
- Halo, słyszy mnie pani? Czy może pani przyjechać za godzinę na cmentarz w Palmirach? Wie pani, gdzie to jest?
- Wiem, oczywiście - odparłam, nieco oszołomiona. - A co się stało?
- Kończymy aferę i sama pani zobaczy, jak wyglądają pani podejrzenia. Chce pani? A poza tym potrzebna jest pani do rozpoznania jednego faceta. Za godzinę w Palmirach! Do zobaczenia!
Przez chwilę przyglądałam się bezmyślnie słuchawce. Dlaczego pułkownik nie podał hasła? Poczułam się niemile urażona jawnym zlekceważeniem moich obaw i niepokojów. W końcu zgódźmy się, że ostatnie miesiące nie były dla mnie usłane różami! Miałam chęć zadzwonić do niego natychmiast, ale nie zapisałam sobie jego numeru telefonu, a poszukiwania w książce telefonicznej, a potem po całej Komendzie za długo by trwały. Jeśli mam być za godzinę w Palmirach, to muszę się cholernie spieszyć. Dlaczego w Palmirach?.
W pół godziny potem pchałam się przez całe miasto na północ. Zdążyłam wprawdzie napić się herbaty, ale nie oprzytomniałam jeszcze całkowicie i chyba to właśnie uratowało mi życie.
Zaraz za Łomiankami, na pustej prawie szosie, pojawił się jakiś facet i machnął na mnie lizakiem. Na autostop w tym pośpiechu nie zareagowałabym wcale, ale lizak to co innego. Zatrzymałam się i cofnęłam do niego.
- Czekam na panią z polecenia pułkownika Jedliny - powiedział. - Mam razem z panią podjechać.
Można?
- Proszę bardzo. Hasła panu nie podał?
- Hasła? Nie, nic nie mówił.
- Chyba on mnie zdenerwuje - powiedziałam krytycznie i ruszyłam dość ostro.
Do drogi na Palmiry było niedaleko. Nie tylko niedaleko, ale nawet dostatecznie blisko, żebym w stanie normalnego, porannego ogłupienia przejechała ją w rozpędzie. Mignął mi nagle w oczach drogowskaz i zahamowałam tak, że facet, który sięgnął właśnie do kieszeni zapewne po papierosy, oparł się obiema rękami o tablicę rozdzielczą i coś mu upadło.
- Bardzo pana przepraszam - powiedziałam ze skruchą. - Przejechaliśmy za daleko. Nie zdążyłam krzyknąć, żeby się pan trzymał.
Zawróciłam i nagle silnik kichnął. Raz kichnął, a potem cichutko sobie zagulgotał i zamarł. Rozpędem zjechałam na pobocze i zatrzymałam się tuż przed skrzyżowaniem z drogą do Palmir.
- Co się stało? - zaniepokoił się facet.
- Nie wiem - powiedziałam z rezygnacją. - To znaczy wiem, zapomniałam wziąć benzyny.
- Czy pani zwariowała?! - wrzasnął z nieuzasadnioną wściekłością, czym mnie bardzo zdziwił. W końcu ludzie zapominają w pośpiechu o ważniejszych rzeczach niż głupia benzyna. Już miałam powiedzieć, że mam w kanistrze i zaraz doleję, bo znając siebie na wszelki wypadek zawsze woziłam ze sobą pełny kanister, kiedy nagle doleciał mnie jakiś zapach. Nikły, delikatny, znajomy zapach, kojarzący się ze szpitalem.
Zmartwiałam. Miękka rękawica duńskiego policjanta. Temu facetowi coś upadło! Pułkownik nie podał hasła!.
Bez sekundy namysłu otworzyłam drzwi i wysiadłam. Facet tez wysiadł. Patrzył na mnie tępo, wyraźnie nie mając pojęcia, co teraz zrobić.
- Musi pan iść piechotą i to szybko, jeśli ma pan zdążyć - poradziłam mu życzliwie. - Ja tu poczekam, może mi kto da trochę benzyny. Może pana nawet jeszcze dogonię. No, niech pan leci!
- Tak, ma pani rację - powiedział z niejaką ulgą i ruszył w stronę Palmir prawie kłusem.
Zapaliłam papierosa i patrząc za nim powoli przychodziłam do siebie. Takie tempo działania
nieco mnie zaskoczyło. Tak szybko, tak od razu.? Czy oni nie przesadzają? Zastanowiłam się, jak ja bym to zrobiła, i doszłam do wniosku, że dość prosto. O tej porze roku w palmirskim lesie jest pusto. Zamroczyć tym świństwem, które mi jeszcze nieco śmierdzi w samochodzie, puknąć w łeb od lewej strony, upozorować ślad puknięcia na wewnętrznej ramie, samochód wepchnąć na drzewo, po czym przedziurawić lewą przednią oponę. Poszurać nieco w okolicy inną starą oponą albo moim własnym kołem zapasowym i katastrofa gotowa. Nawet nie trzeba bardzo niszczyć samochodu. Ewentualnie pchnąć na drzewo od strony baku i podpalić, też dobrze.
Wyobraziłam sobie to wszystko, wpadłam w stosowny nastrój, zgasiłam papierosa, otworzyłam bagażnik i dopiero teraz uprzytomniłam sobie, że mój kanister zawiera dwadzieścia litrów, że jest pełny i że za żadne skarby świata go nie podniosę, nie mówiąc już o jakichś manipulacjach przy wlewaniu do baku. Zaczęłam rozważać możliwość posłużenia się rurką, ale na szczęście zobaczyłam z daleka nadjeżdżający samochód. Machnęłam ręką.
Piękne, czarne BMW 2000, jadące do Warszawy, wyhamowało tuż za mną. Siedzący przy kierownicy facet wyglądał sympatycznie, chociaż wydawał się odrobinę zniecierpliwiony.
- Słucham panią? - powiedział, otwierając drzwi.
- Bardzo pana przepraszam za kłopot - powiedziałam z westchnieniem. - A czy może mi pan pomóc podnieść tę kobyłę?
- Kobyłę? - spytał, marszcząc brwi, jakby szukał tego słowa w pamięci. Spojrzałam na znaki rejestracyjne. Francuskie. Może to cudzoziemiec?
- Kanister - wyjaśniłam. - Dwadzieścia litrów. Nie mam do tego siły, a muszę wlać benzynę.
- A, proszę uprzejmie. Gdzie pani go ma?
Wysiadł i spojrzałam na niego z powątpiewaniem, bo był wysoki i szczupły i nabrałam obaw, że też może nie mieć siły. Wyglądał na intelektualistę. Pokazałam kanister i otworzyłam bak.
- Czy pan sobie da radę? - spytałam z troską. - Może ja panu pomogę?
Spojrzał na mnie jakoś dziwnie, jedną ręką wyjął kanister tak, jakby ważył dziesięć deka, podniósł go swobodnie, odkorkował i przechylił. Rzadko kto potrafi wlać dwadzieścia litrów benzyny z trzymanego w górze naczynia jednym ciągiem bez wysilonego drżenia rąk. Facet wlał całość nie tylko bez drżenia rąk, ale w ogóle bez cienia wysiłku. Patrzyłam na niego z bezgranicznym podziwem.
Nie ma na świecie mężczyzny, który w takiej chwili nie doceni podziwu kobiety. Zdumiewający osobnik uśmiechnął się lekko, zatkał kanister, oko błysnęło mu sympatią, włożył go na miejsce i zamknął mi bagażnik.
- Służę pani. Czy coś jeszcze?
Ocknęłam się z zapatrzenia.
- Ach nie, dziękuję bardzo. Przepięknie pan to zrobił! Dziękuję i najmocniej przepraszam, że pana zatrzymałam. Mam wrażenie, że pan się spieszy.
- Drobnostka. Cała przyjemność po mojej stronie. Życzę dalszej podróży bez przeszkód.