Opowieść o zarodnikach symbonu rzeczywiście była zdumiewająca, ale przynajmniej mógł zorozumieć każdą jej część, a wraz ze zrozumieniem nadchodziła akceptacja. Do zdecydowanie różnej kategorii należała sprawa bezpośredniej łączności umysłów.
Gdy widział jej dziwnie nieuchwytną postać i słuchał jej milczącego głosu, coś w nim buntowało się przeciwko temu doświadczeniu.
Za bardzo trąciło ono mistycyzmem. Jeżeli naprawdę istniały inne poziomy rzeczywistości, niedostępne dla pięciu zmysłów, kto powiedział — wybierając tylko jeden przykład — że wiara w wędrówkę dusz jest bezpodstawna? Czy ktoś mógł nakreślić jednoznaczną granicę? Prywatne, skierowane do niego przesłanie Sondeweere mówiło, że jego przekonanie, iż rozumie naturę rzeczywistości, nie biorąc pod uwagę pomniejszych obszarów niepewności, jest i było wyrazem śmiesznego, absurdalnego zarozumialstwa — a w jego wieku trudno już przełknąć taką pigułkę.
Manifestacje Sondeweere wytrącały go z równowagi, a jednak przynosiły mu pewną ulgę. W czasie opadania wiele razy ukazywała się załodze, szczególnie pod koniec. Instruowała, kiedy zmniejszyć prędkość, kiedy swobodnie unosić się w powietrzu, a raz nawet kazała wspiąć się na godzinę. Celem jej poczynań było bezpieczne przeprowadzenie ich przez różne warstwy termiczne, które tutaj były wyrażniejsze i bardziej burzliwe niż na Overlandzie, i posadzenie statku na wybranym przez siebie lądowisku.
Pewnego razu ostrzegła przed grubym na wiele mil regionem ostrego zimna, w którym temperatura była nawet niższa od tej panującej w strefie nieważkości, chociaż powietrze ponad i poniżej mroźnej warstwy było stosunkowo ciepłe. W odpowiedzi na pytanie Zavotle'a opowiedziała o atmosferze odbijającej pewną część ciepła słońca i o prądach konwekcyjnych, które znoszą je na poziom morza, czego rezultatem jest znaczne wyziębienie powietrza na określonej wysokości.
Sam fakt, że Sondeweere, która jeszcze niedawno była niepiśmienną wieśniaczką, rozumiała takie skomplikowane rzeczy, zwiększał obawy Tollera. Ten zasób wiedzy jak najbardziej usprawiedliwiał jej prawo do określania się mianem superkobiety, geniusza wyrastającego nad wszystkich innych, a to z kolei sprawiało, że bał się spotkania z nią twarzą w twarz. Co może myśleć bogini o zwyczajnych ludzkich istotach? Czy będzie patrzeć na nich tak, jak oni patrzyli na gibbony licznie występujące w prowincji Sorka starego Kolcorronu?
Spodziewał się, że Bartan Drumme okaże jakiś niepokój z tego samego powodu, ale młodzieniec zachowywał się z całkowitą beztroską. Kiedy nie spał czy nie pełnił służby przy urządzeniach sterowniczych, spędzał czas na rozmowach z Berise i Wrakerem, często pociągając wódkę z bukłaka, który włączył do osobistych zapasów. Berise zabrała z sobą materiały do rysowania i poświęciła się szkicowaniu towarzyszy oraz kreśleniu map zbliżającej się planety, to ostatnie głównie na użytek Zavotle'a. Mały człowieczek marniał w oczach. Leżał na materacu z rękami przyciśniętymi do brzucha i rzadko poruszał się z wyjątkiem przypadków, gdy pojawiała się Sondeweere. Gdyby miał okazję, wypytywałby ją godzinami, lecz jej wizyty stały się krótkie, a instrukcje lakoniczne, jakby wiele innych spraw zaprzątało jej uwagę. Niespodziewanie Toller zaprzyjaźnił się z najmniej znanym członkiem załogi — Dakanem Wrakerem. Chociaż cichy młody człowiek o kręconych włosach i pełnych humoru szarych oczach urodził się po Migracji, głęboko interesował się historią Starego Świata. Pomagając Tol-lerowi smarować i czyścić muszkiety oraz stalowe miecze i szablę, zachęcał go do opowiadania o codziennym życiu w Ro-Atabri, byłej stolicy Kolcorronu, i o czynnikach, dzięki którym królestwo rozpostarło swoje wpływy na całą półkulę. Wkrótce wyszło na jaw, że ma ambicję napisania książki, która pomogłaby zachować tożsamość narodu.
— Wobec tego mam malarkę i pisarza na jednym statku — powiedział Toller. — Ty i Berise powinniście nawiązać bliższe stosunki.
— Z przyjemnością nawiązałbym obojętnie jakie stosunki z Berise — odparł szeptem Wraker — ale ona chyba ma widoki na kogo innego.
Toller zmarszczył brwi.
— Chodzi ci o Bartana? Przecież on wkrótce połączy się z żoną.
— Niezbyt dopasowana para, nie sądzi pan? Może Berise też nie widzi przyszłości dla tego związku.
W komentarzu Wrakera Toller rozpoznał echo własnych przemyśleń, więc wyglądało na to, że jedyną osobą, która nie wątpiła w perspektywy dziwnego małżeństwa Bartana, był sam Bartan. Przez większość czasu był umiarkowanie pijany i zdawał się żyć w stanie euforii podbudowywanej przez maniackie przeświadczenie, że kiedy spotka Son-deweere, wszystko znów będzie tak, jak było. Toller nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób młodemu człowiekowi udaje się podsycać takie naiwne przekonania — ale czy ktoś z obecnych mógł rościć sobie prawo do większej zdolności przewidywania?
Toller zauważył, że nawet wtedy, gdy Sondeweere używała słowa, którego nie słyszał nigdy wcześniej, rozumiał jego znaczenie. Było tak, jakby same słowa były jedynie wygodnymi nośnikami, obładowanymi niezliczonymi warstwami znaczeniowych i uzupełniających się koncepcji. Kiedy umysł rozmawiał z umysłem, nie mogło dochodzić do nieporozumień czy niejasności.
Nikt, kto słuchał głosu Sondeweere, nie mógł wątpić w nic, co mówiła. A ona przepowiedziała, że ta misja ratunkowa zakończy się tragedią.
Było ciemno, gdy statek dryfował w kierunku równiny, taki rodzaj ciemności Toller poznał uprzednio jedynie w czasie trwania głębokiej nocy. Kiedy statek znajdował się jeszcze na znacznej wysokości, gdzieniegdzie w tajemniczej czerni widać było mrugające światła, wskazujące położenie miast czy wsi. Po zejściu na niższą wysokość jedynym źródłem światła stało się niebo i nawet Wielka Spirala tylko przelotnie rozjaśniała srebrzyste opary mgły, która łatami otulała ziemię.
Powietrze było przesycone wilgocią i według Tollera — dziecka słonecznego świata — zniechęcająco zimne, obdarzone osobliwą zdolnością wysysania ciepła z ciała. Wszyscy wcześniej zdjęli krępujące ruchy skafandry i teraz dygotali, trąc pokryte gęsią skórką ramiona w próbie odparcia chłodu. W powietrzu unosił się również zapach roślin — wilgotna esencja zieleni bujniejszej i bardziej ekspansywnej od wszelkich znanych Tollerowi i węch dobitniej od innych zmysłów powiedział mu, że zbliżają się do powierzchni obcej planety.
Stojąc przy relingu gondoli czuł się nienaturalnie ożywiony, podenerwowany, jakby wprawiony w trans. I pełen żalu, że nie będzie okazji, by powłóczyć się po Farlandzie na piechotę za dnia i obejrzeć jego cuda na własne oczy. Jeżeli Sondeweere spotka ich zgodnie z planem, a co do tego nie miał wątpliwości — wezmą ją na pokład w kilka sekund. Może nawet nie będzie konieczne, by nogi gondoli dotknęły powierzchni Farlandu, zanim znów skierują się w górę pod osłoną nocy. Do rana będą już poza zasięgiem wzroku mieszkańców planety, daleko w drodze na spotkanie z „Kolcorronem”.
Nie po raz pierwszy ta myśl sprawiła, że Toller z zadumą ściągnął brwi. Miał wrażenie, że istnieje rażąca niezgodność między biegiem wypadków a przekonaniem Sondeweere, iż wyprawa zakończy się nieszczęściem. Wszystko zdawało się iść aż za dobrze. Czy Sondeweere naprawdę robiła wszystko co w jej mocy, by utrzymać ratowników z dala od możliwego niebezpieczeństwa, czy też istniały inne czynniki, których Toller nie mógł wziąć pod uwagę, bo ona postanowiła ich nie wyjawiać? Dodatkowy element tajemnicy, cień skradającego się niebezpieczeństwa, działał na niego niczym jakiś potężny narkotyk, przyspieszając pracę serca i zwiększając jego oczekiwanie. Przepatrywał ciemność poniżej, zastanawiając się, czy symbonici mogli przechwycić i uciszyć Sondeweere, czy miejsce lądowania nie jest pełne żołnierzy.