Выбрать главу

— Rincewindzie, znam cię dopiero od godziny i jestem zdumiona, że przeżyłeś tak długo.

~ Tak… Ale jednak przeżyłem, prawda? Mam do tego talent. Pytaj kogokolwiek. Jestem nałogowcem.

— Nałogowcem czego?

— Życia. Przyzwyczaiłem się bardzo wcześnie. A teraz nie chcę rezygnować, nie chcę, żeby ktoś mi je zabrał. To zwyczajnie nie wypada.

Conena obejrzała się na postać złodzieja, otoczonego błękitną aurą. Wydawało się, że patrzy na coś, co trzyma w rękach.

Śnieg opadał mu na ramiona jak ciężki łupież. Śmiertelny łupież. Rincewind miał instynkt w takich sprawach i żywił głębokie podejrzenie, że człowiek ten odszedł tam, gdzie nie pomoże mu żaden szampon.

Podeszli bliżej, trzymając się blisko wilgotnego muru.

— Jest w nim coś dziwnego — przyznała po chwili.

— Chodzi ci o to, że ma osobistą zamieć?

— Ale chyba mu to nie przeszkadza. Uśmiecha się.

— Sztywny uśmiech, można by powiedzieć.

Obwieszona soplami dłoń mężczyzny zdejmowała z pudła wieko, a oktaryny świeciły jasno prosto w parę chciwych oczu, grubo już pokrytych szronem.

— Znasz go? — spytała Conena. Rincewind wzruszył ramionami.

— Widziałem go parę razy — mruknął. — Nazywają go Larry Lis, Fezzy Gronostaj czy jakoś tak. W każdym razie jakiś gryzoń. Po prostu kradnie różne rzeczy. Jest nieszkodliwy.

— Wygląda na bardzo zmarzniętego. — Conena zadrżała.

— Przypuszczam, że odszedł do cieplejszego miejsca. Nie sądzisz, że powinniśmy zamknąć pudło?

Teraz nic już wam nie grozi, zabrzmiał z wnętrza pudła głos kapelusza. Tak zginą wszyscy nieprzyjaciele magii.

Rincewind nie miał zamiaru ufać tym słowom.

— Przydałoby się coś do zasunięcia wieka — stwierdził. — Nóż albo coś takiego… Nie masz przypadkiem?

— Odwróć się — ostrzegła Conena.

Coś zaszeleściło, zapachniały perfumy.

— Już możesz patrzeć.

Wręczyła Rincewindowi dwunastocalowy nóż. Wziął go ostrożnie. Na klindze błyszczały drobne cząsteczki metalu.

— Dziękuję. — Odwrócił się. — Nie będzie ci potrzebny?

— Mam więcej.

— Nie wątpię.

Ostrożnie wyciągnął rękę. Zbliżając się do pudła, ostrze pobielało i zaczęło parować. Rincewind jęknął cicho, gdy chłód dotarł do dłoni — palący, kłujący chłód, płynący wzdłuż ramienia i szturmujący umysł. Mag zmusił zdrętwiałe palce do działania i z wielkim wysiłkiem pchnął wieko czubkiem noża.

Blask przygasł. Śnieg zmienił się w deszcz, potem w lekką mżawkę.

Conena wyjęła pudło z zamarzniętych rąk.

— Szkoda, że nic dla niego nie możemy zrobić. Jakoś nieładnie tak go tutaj zostawiać.

— Nie będzie mu to przeszkadzać — zapewnił Rincewind z przekonaniem.

— Tak… Ale moglibyśmy przynajmniej oprzeć go o mur. Albo co…

Rincewind skinął głową i chwycił zamarzniętego złodzieja za ozdobione soplami ramię. Ten wyśliznął się i upadł na kamienie bruku.

I roztrzaskał się na kawałki.

— Oj — powiedziała.

Jakiś hałas dobiegł z końca zaułka, od strony tylnych drzwi „Łba Trolla”. Rincewind poczuł, że wyrwano mu nóż z ręki, a potem ten sam nóż przefrunął koło jego ucha po płaskiej trajektorii, kończącej się we framudze o dziesięć sążni od nich. Wysunięta zza drzwi głowa cofnęła się pospiesznie.

— Lepiej już chodźmy — rzuciła Conena. — Czy możemy się gdzieś ukryć? Może u ciebie?

— Zwykle sypiam na Uniwersytecie — wyjaśnił Rincewind, goniąc ją truchtem.

Nie. wolno wam wracać na Uniwersytet, oznajmił kapelusz z głębin swojego pudla. Rincewind przytaknął obojętnie. Ten pomysł i tak niezbyt mu się podobał.

— Zresztą, nie wpuszczają tam kobiet po zmroku.

— A przed zmrokiem?

— Też nie.

Conena westchnęła.

— To głupie. Co właściwie wy, magowie, macie do kobiet? Rincewind zmarszczył brwi.

— Właśnie nic nie powinniśmy mieć do kobiet. Na tym cala rzecz polega.

Posępne szare mgły kłębiły się w dokach Morpork, ściekały kroplami z olinowania, zwijały się wokół pijanych dachów, czaiły w zaułkach. Niektórzy uważali, że nocą doki są jeszcze bardziej niebezpieczne od Mroków. Dwaj rabusie, drobny złodziejaszek i jeszcze ktoś, kto po prostu puknął Conenę w ramię, zdążyli się już o tym przekonać.

— Czy pozwolisz zadać sobie pytanie? — odezwał się Rincewind,przestępując nad nieszczęśliwym przechodniem, zwiniętym w kłębek wokół swojego osobistego cierpienia.

— Słucham.

— Rozumiesz, nie chciałbym cię urazić.

— Słucham.

— Rzecz w tym, że trudno nie zauważyć…

— Tak?

— Dość dziwnie traktujesz obcych ludzi. — Rincewind uchyli się, ale nic groźnego nie nastąpiło.

— Co ty tam robisz na dole? — spytała zgryźliwie Conena.

— Przepraszam.

— Wiem, co sobie myślisz. Nic nie poradzę, mam to po ojcu.

— A kim on był? Cohenem Barbarzyńcą? — Rincewind uśmiechnął się, by pokazać, że to tylko żart. A przynajmniej desperacko wykrzywił wargi w półksiężyc.

— Nie ma w tym nic zabawnego, magu.

— Co?

— To przecież nie moja wina. Rincewind bezgłośnie poruszał ustami.

— Przepraszam — wykrztusił wreszcie. — Ale czy dobrze zrozumiałem? Cohen Barbarzyńca naprawdę jest twoim ojcem?

— Tak. — Dziewczyna spojrzała z ukosa. — Każdy przecież musi mieć ojca. Nawet ty, jak sądzę. Wyjrzała za róg.

— Nikogo. Możemy iść — rzuciła, a potem, kiedy szli już po mokrym bruku, podjęła: — Przypuszczam, że twój ojciec był magiem?

— Nie sądzę. Magom nie wolno zakładać rodzin. — Zawahał się. Znał Cohena, był nawet gościem na którymś z jego wesel, kiedy żenił się z dziewczyną w wieku Coneny. Cohen, można powiedzieć, każdą godzinę wypychał minutami. — Wielu ludzi chciałoby mieć coś po Cohenie. Wiesz, był najwspanialszym wojownikiem, najsprytniejszym złodziejem, umiał…

— Wielu mężczyzn, z pewnością — burknęła Conena. Przystanęła i oparła się o mur. — Jest takie długie słowo… Zdradziła mi je pewna czarownica. Nie mogę sobie przypomnieć… Wy, magowie, znacie się na długich słowach.

Rincewind poszukał w pamięci długich słów.

— Marmolada? — spróbował. Z irytacją potrząsnęła głową.

— Oznacza, że bierzesz coś od rodziców. Rincewind zmarszczył brwi. W kwestii rodziców nie był najlepiej zorientowany.

— Kleptomania? Recydywista? — zaryzykował.

— Zaczyna się na D.

— Dalekowzroczność?

— Dziedyczność — oznajmiła Conena. — Czarownica mi to wytłumaczyła. Moja matka była tancerką w świątyni jakiegoś obłąkanego boga, a ojciec ją uratował i… i przez jakiś czas byli razem. Mówią, że po niej mam twarz i figurę.

— Bardzo piękne — stwierdził Rincewind z beznadziejną galanterią.

Zarumieniła się.

— Może i tak… Ale po nim mam ścięgna, na których można by zacumować łódź, refleks węża na gorącej blasze, potworną chęć wykradania obiektów i to straszne uczucie, że kiedy tylko kogoś spotykam, powinnam trafić go nożem w oko z dziewięćdziesięciu stóp. I umiem — dodała z odcieniem dumy w glosie.

— Do licha…

— To zniechęca do mnie mężczyzn.

— Trudno się dziwić — przyznał Rincewind słabym głosem.

— Rozumiesz, kiedy się dowiadują, trudno chłopaka przy sobie zatrzymać.