Выбрать главу

– Boję się!

– Karolina, ranny – zawołał.

Klacz położyła się na ziemi jak wielbłąd. Studentka zlazła pośpiesznie i odeszła kawałek. Semen podszedł do niej. Klepnął klacz po szyi. Wstała. Otrzepał ją z piachu i odpiąwszy siodło, rzucił je na miejsce.

– To nie jest takie trudne – powiedział. – Ale konie są sprytne. Koń wyczuwa, czy ktoś siedzi na nim po raz pierwszy, czy też ma jakąś wprawę. Początkujących traktuje tak jak ciebie. Nie reaguje na polecenia, zrzuca. Łapie zębami za stopy. Zacznij od Mariki. Ona jest bardziej posłuszna, podczas gdy moja Karolina rozpuściła się jak dziadowski bicz. Nie mam jednak serca przywoływać ją co chwila do porządku. Zresztą, gardła też szkoda. Pewnie przeżyje mnie. Myślałem, że nigdy już nie kupię sobie konika, ale wychowałem j ą od małego. To tak jak z pieskiem. Trzeba zabrać źrebaka klaczy i zastąpić mu rodziców. To okrutne. Takie jak nasz świat. Nie chciałem, żeby miała źrebięta. Nie wykarmiłbym teraz dwu koni, a odbierać jej dziecko, sama rozumiesz.

– Chyba tak.

– Ma przyjaciółkę – powiedział w zadumie, patrząc na Marikę. – To jej musi wystarczyć.

Wrócili na ławkę.

– Jak będzie z moim półlitrem? – zapytał. Jakub poderwał się raźno z ziemi.

– Zaraz dostarczę.

Przeszli do sadu. Klapa bunkra była pokryta darnią. Podniósł ją, jakby podniósł kawałek łąki. Na wiosnę, gdy trawa była dłuższa, na próżno ktoś niewtajemniczony mógłby jej szukać. Zlazł po drabince w dół i po chwili wrócił niosąc butelkę pełną mętnej cieczy burego koloru. Semen odkorkował i powąchał.

– Ten bimber skróci człowiekowi życie o pięć lat – zawyrokował. – Nie sądzę, żeby ci się chciało grzebać mnie za minutę.

– Ty, Semen pociągniesz jeszcze minimum dychę.

– Dobrze by było.

– Słuchaj, od trzydziestu lat nie widać, żebyś się zmieniał.

– Za to ja widzę, jak drzewa na cmentarzu, gdzie kiedyś była polana, stały się tak grube, że z trudem je obejmuję. A pamiętam, jak je sadziłem. Jest takie przysłowie. Poznałem je w czasie służby na Kaukazie w dwunastym roku. Przysłowie jest gruzińskie. „Chciałbym cię kiedyś widzieć w trumnie z tego drzewa, które własną ręką zasadziłem”. Ja mógłbym pochować w takich trumnach połowę Wojsławic. Pamiętam jak różni ludzie rodzili się, a potem umierali. Umierali w podeszłym wieku. Przeżyłem pięć pokoleń mieszkańców tej osady. I nie po to, by skonać od nieoczyszczonego bimbru.

– To będzie lepsze? – Jakub podał mu następną butelkę. Gość prześwietlił ją pod światło, odkorkował i pociągnął niewielki łyk.

– Ujdzie. Daj kieliszki. Chyba trzy, chociaż dzieciom nie należy dawać alkoholu. Gdy byłem młody…

– To było sto lat temu – zaprotestował Jakub i zachichotał.

– No to, co?

– Tempom mutantur et nos mutantur ab ilis – zacytowała Monika.

– Czasy się zmieniają, niestety na gorsze – zauważył ze smutkiem Semen. Za moich czasów dzieci były grzeczniejsze, a i znajomość łaciny wykorzystywały do innych celów.

Po drugim kieliszku złagodniał nieco.

– Ale są i dobre strony nowych czasów – powiedział.

– Na przykład? – zaciekawił się Jakub, – Telewizja. Radio. A i gazety są lepiej drukowane, choć swoją drogą to w carskiej Rosji były ciekawsze.

Gdzieś w oddali zawył silnik motocykla. Dźwięk zbliżał się. Zaraz potem na podwórze wjechał Tomasz na motorze.

– Dobry.

– Dobry. Strzelisz sobie jednego?

– Nie, jestem motorem.

– To mój motor, więc nie przejmuj się.

– Tak, ale gliny nie są twoi, a i życie należy się mnie, bo sam je sobie hoduję. Jakub, jest sprawa do ciebie.

– Znowu na Zarowiu?

– Aha. Tym razem pogryzło Marka Łysenkę. Obudził się rano, a cała poduszka zachlapana była krwią. Dobrze, że udało mu się zatamować jakoś. Dziabnęło go w kark.

– Jedziesz z nami? – zapytał Jakub Semena.

– Nie, muszę wracać na obiad. Ale później wpadnę.

– Tomaszu, weźmiesz Monikę do przyczepki.

– A ona, kto?

– Moja nowa asystentka. Z uniwersytetu. Będzie nam pomagać jakiś czas.

– Aha. Miło mi poznać. Tomasz jestem.

– Monika.

Semen pognał do Wojsławic na skróty, przez pola. Oni pojechali przez Witoldów i potem koło cegielni na Chełmską. Koło domu Suwaluka odbili od drogi i pojechali przez łąki koło kółka rolniczego. Koło cmentarza wyjechali na pola i niebawem byli na Zarowiu. Marek przywitał ich na progu. Był blady i trzymał się ręką za kark. Przywitali się. Tomasz został na podwórku, a Jakub z Moniką weszli do środka.

– Bierz swój kajet i notuj spostrzeżenia – powiedział.

Położył rannego na łóżku i zerwał prowizoryczny opatrunek. Wyjętą z kieszeni linijką zmierzył odstęp pomiędzy rankami. Zamyślił się.

– I co? – zapytał leżący.

– Raczej nie ma wątpliwości.

– Zapłacę, niech pan tylko się rozprawi z tym tałatajstwem.

– Próbowałem dwa dni nazad.

– Słyszałem. Gliny całą noc przetrząsali las.

– Zabierzemy się za to zaraz. Pożyczymy łopaty i spróbujemy się dobrać do łobuzów. Notuj spostrzeżenia: – zwrócił się do dziewczyny – Rany kłute o równych brzegach głębokości około dwu centymetrów. We krwi obecność środka zapobiegającego krzepnięciu, zapewne jakiegoś enzymu.

– Zanotowałam.

– No to chodźmy przerobić rzecz w praktyce. Wzięli cztery łopaty i poszli na cmentarz.

– No, jeśli się Birski dowie, to mi z dupy nogi powyrywa – zauważył Marek.

– Spoko. Na nas pomyśli – uspokoił go Jakub.

– Co chcecie zrobić? – zaciekawiła się.

– Na wampiry jest tylko jedna metoda. Stanęli na cmentarzu. Panował tu spokój i cisza.

– Szukamy dziury w ziemi – powiedział Jakub. – Takiej, żeby przecisnął się nietoperz. Zwłaszcza koło grobów.

Monika skrzywiła się, słysząc takie zabobony. Ale posłusznie zaczęła się rozglądać. Reszta też bobrowała pomiędzy kopcami znaczącymi miejsca zbiorowych grobów.

– Jest – powiedział Marek.

Nachylili się nad dziurą w ziemi. Dziura miała jakieś dziesięć centymetrów średnicy. Jakub wydobył z ceratowej teczki latarkę i zaświecił.

– Nu, ciekawe – powiedział. – Dawajcie łopaty. Dziewczyna odsunęła się i rozszerzonymi ze strachu i zdumienia oczyma przypatrywała się kopiącym mężczyznom. Dół pogłębiał się dość szybko. Nagle Jakub wydał z siebie ostrzegawczy okrzyk i zaczął wypychać ich gwałtownie z dołu.

– Wszyscy do tyłu – krzyknął.

Cofnęli się. Nachylił się nad wykopem. Na jego twarzy odbiła się konsternacja. Monika oderwała się od drzewa i podeszła.

– Cofnij się! – rozkazał.

Cofnęła się posłusznie. Jakub wyskoczył z dołu.

– Tomasz…

– Tak.

– Byłeś w saperach.

– Tak jest.

– Czasowy zapalnik.

– Za szybko mnie wypchnąłeś, nie zauważyłem szczegółów.

– Piętnaście sekund?

– Minimum.

– Dobra. Padnij. Panno Moniko. Zapraszamy na ziemię.

Położyła się posłusznie. Leżeli i czekali.

– Co się stało? – zapytała wreszcie.

– Zaraz rypnie… – zaczął Jakub.

W tym momencie rypnęło jak diabli. Ziemia uniosła się do góry i pękła. Przysypało ich grudami. Jakub poderwał się pierwszy. Podbiegł do dziury i zajrzał do środka.

– Muszą leżeć głębiej – powiedział. – Znikajmy stąd – popatrzył na asystentkę. – Tu w wojnę partyzanci chowali broń i amunicję – wyjaśnił.

Wybiegli z lasu i puścili się szybkim marszem w stronę gospodarstwa Marka. Marika stała przy płocie i patrzyła zaniepokojona na drogę.

– Wszyscy żyjemy – uspokoił ją Jakub. – Panno Moniko, proszę wsiadać do przyczepki. Lepiej żeby nas tu nie zastali. Wrócimy w nocy – uspokoił Marka.

Gdy mknęli drogą przez las, usłyszeli syrenę jadącego przez pola radiowozu.

– Teraz to dopiero Birski będzie wściekły – zauważył Tomasz spod kasku.

– Co to właściwie było? – zapytała.