Motor Jakuba przemknął się jak cień przez uśpiony Stary Majdan i wypadł na szosę. Jakub pędził ze zgaszonymi światłami. Nie posiadał, bowiem prawa jazdy i wolał, aby jego czterdziestoletnia gra w kotka i myszkę, którą prowadził z trzecim już pokoleniem wojsławickich stróżów prawa, nie zakończyła się właśnie wtedy, gdy ma do wypełnienia zadanie. Pędząc tak, omal nie rozjechał szarego wilka, który siedział przyczajony na drodze. Obejrzał się za nim zdezorientowany. Mijało już dobre dwadzieścia lat jak ostatni wilk w tej okolicy zginął z jego kłusowniczej ręki. Zwierzaka nie było już widać. Uciekł w pole, a może było to tylko przywidzenie. W mózgu egzorcysty zapaliła się jakaś ostrzegawcza lampka, ale zaraz zgasła. Droga wymagała pełnej koncentracji na utrzymaniu wściekle skaczącej kierownicy. Na krzyżówkach zatrzymał się na chwilę. Tomasz siedział na ławeczce, koło krzyża wkopanego w ziemię, na niezabudowanej nigdy parceli przy Grabowieckiej. U Kuraszków paliło się jeszcze światło w oknach. Tomasz wstał i zajął miejsce w przyczepie, po czym ruszyli dalej. Za cmentarzem zakręcili w polną drogę. Tu już trzeba było zapalić światła. Reflektory wyłapywały z ciemności obraz potwornych wertepów. Droga rozjechana była kołami ciężkich traktorów sowieckiej produkcji. W zagłębieniach czaiło się błoto. Było ścięte po wierzchu przez przymrozek. Lessowo- gliniaste podłoże nie przepuszczało zbyt dobrze wody. Tomasz stracił zupełnie poczucie czasu i przestrzeni. Wydawało mu się, że jadą bez końca po okropnych wądołach. W mdłej poświacie twarz, prowadzącego motor, Jakuba była straszna. Rysy wyostrzyły mu się, czupryna zwichrzyła. Wyrazu oczu nie mógł dojrzeć, twarz motocyklisty osłaniały gogle. Nie miał na głowie kasku, ale może to było i lepiej, bo ostatnio jeździł na motorze w strażackim hełmie. Pasażer przytrzymywał ręką beret, aby go nie zabrało powietrze. Przy okazji, zabezpieczał też głowę przed oderwaniem się od reszty ciała. Wjechali na jakąś górę i tu motor stanął. Rozejrzeli się. Osada ułożyła się już do snu. Tylko gdzieniegdzie paliły się jeszcze światła w oknach. Rząd latarni przy ulicy Uchańskiej pozwalał się zorientować w położeniu tej części miasteczka.
– Jesteśmy na Białej Górze? – zapytał Tomasz.
– Tak. Popatrz jak tu pięknie.
– Nie lubię tego miejsca nocą. Jeśli gdzieś ma straszyć, to właśnie tutaj.
– Powietrze jest dzisiaj bardzo klarowne. Widać nawet światełka na wieży wiertniczej koło Nowego Majdanu, a to dobre sześć albo i osiem kilometrów stąd. I tyle gwiazd.
– Czy przybyliśmy tu podziwiać krajobraz?
– Właściwie to nie, ale skoro już tu jesteśmy, to powinniśmy popatrzeć. Nigdzie nie jest powiedziane, że dożyjemy rana.
Tomasz wzdrygnął się. Może ze strachu, może na skutek chłodu. Zaparkowali motor na skraju lasu, w wąwozie. Nakryli go plandeką i posypali trochę z wierzchu chrustem, co jednak wydawało się zbyteczną ostrożnością, bo i tak był w doskonale niewidoczny. Przemknęli się na pobliski cmentarz i przyczaili za sporym kopcem usypanym mniej więcej pośrodku. Na jednym z pobliskich grobów, w miejscu dość dobrze oświetlonym przez księżyc, postawili miskę wypełnioną krwią, którą Tomasz wyłudził za jedno piwo w masami.
– I co dalej? – zapytał szeptem.
– Teraz poczekamy. Północ za pasem.
Czekali. Wiał wiatr i było coraz zimniej. Jakub rozmyślał o lotniczym kożuchu, Tomasz marzył o secie spirytusu na rozgrzewkę. Zegarek o fosforyzujących wskazówkach, który Jakub dostał na urodziny od syna, pokazał północ. W chwilę później coś zachrzęściło. W jaśniejszej plamie światła pojawiła się sylwetka. Wyglądała jak człowiek. Tomasz schwycił Jakuba za ramię.
– Strzelaj – szepnął.
– Poczekaj, niech ich się pojawi więcej.
Jeszcze kilka sylwetek przeszło, skradając się przez cmentarz. Żadna z nich jednak nie zbliżyła się do talerza z krwią. Niespodziewanie nad ich głowami zaczął krążyć nietoperz. Czekać dłużej nie miało sensu. Jakub poderwał broń i wypalił. Nie wiedział czy trafił, czy nie, bo na cmentarzu rozpętało się istne pandemonium. Zabłysły światła kilkunastu latarek rozległy się charakterystyczne gwizdy milicyjnych gwizdków. Na drodze przez las, przebiegającej obok, zaryczały syreny czterech radiowozów.
– O job twoju – wymamrotał Tomasz.
Jakub nieco bardziej otrzaskany z organami ścigania, szarpnął go za ramię.
– Chodu!
Rzucili się w las. Biegli, potykając się, co chwila i wpadając na drzewa. Gwizdy i światła latarek na chwilę zostały za nimi. Ale wkrótce rozległo się szczekanie psów i pościg ruszył właściwym tropem.
– Stój, bo strzelam! – wydarł się Birski i wypalił w powietrze ze swojej tetetki.
Obaj uciekający nie przerwali jednak ucieczki. Biegł jakieś dziesięć metrów za nimi. Światło jego latarki, co chwila wyłuskiwało z ciemności ich sylwetki. I nagle zniknęli. Jakby się pod nimi rozstąpiła ziemia. W jednej chwili ucichł odgłos pękających pod ich nogami gałęzi. Psy także wróciły z niczym. Trop urwał się.
Kompania żołnierzy WOP zaległa w starej transzei przeciwczołgowej ciągnącej się wzdłuż Bugu. Broń mieli na podorędziu. Noktowizory także. Po radzieckiej stronie granicznej rzeki coś się działo. Coś się działo jak cholera. Błyskały w powietrzu race, padały gęsto strzały karabinowe. Ktoś lub coś wpadło na minę wśród zasieków.
– Panie kapralu, czy to się zaczyna trzecia wojna światowa? – zaciekawił się jakiś poborowy.
– Nie, to tylko jakaś grupa dywersantów usiłuje przedrzeć się na naszą stronę. Spokojnie chłopcy.
Po drugiej stronie w leju po bardzo starym strzale artyleryjskim przykucnął staruszek o złośliwym wyrazie małych, świńskich oczek. Staruszek był chudy, brudny jak świnia i ubrany w dziwny drelichowy chałat. Wokół niego kręciło się kilka psów, które poszczuto na niego kwadrans wcześniej. Teraz psy łasiły się do niego i próbowały lizać go po rękach. Gdyby żołnierze je zobaczyli, uwierzyliby w czary. Zresztą, zupełnie słusznie, bo to były czary, a człowiek, którego z taka zajadłością ścigali, nazywał się Iwan Iwanowicz Iwanów i był autentycznym czarownikiem.
Czarownik Iwanów siedział od dziesięciu przeszło lat w zakładzie dla umysłowo chorych w Rawie Ruskiej, ale trzy dni temu objawił mu się we śnie jego własny pogański bóg, którego był kapłanem i nakazał mu udać się do miasta Chełm i odnaleźć Tego-Który-Wie-Gdzie-Jest-Miód.
Czarownik mógł ulotnić się setki razy ze szpitala, ale było mu tam zupełnie dobrze, więc nie myślał o tym. A teraz siedział w leju po pocisku i przed sobą miał już tylko kilka linii zasieków i graniczną rzekę. I pogoń na karku. Zaklął szpetnie po ukraińsku, wyrwał z brody kłak włosów, podniósł z ziemi jakąś grudkę, zmieszał to w dłoniach i cisnął w stronę prześladowców, mrucząc pod nosem słowa bez związku.
– Czyłgana, źętto, ałmakuk, Partędź.
To, co nastąpiło później zaskoczyło żołnierzy po obu stronach rzeki. Mianowicie podniosła się mgła. A przecież nie bywa tak, żeby mgła występowała jednocześnie z kilkustopniowym mrozem. Niemniej jednak, pojawiła się i szybko gęstniała. Była jak wata. Oblepiła wszystko. Iwan Iwanowicz przeszedł przez zasieki, przeszedł suchą nogą przez rzekę, choć towarzyszące mu psy musiały płynąć w lodowatej wodzie i wyminął polskich pograniczników w odległości zaledwie metra. Jakim cudem on i jego sfora znajdowali drogę w mlecznych tumanach, nie jestem w stanie powiedzieć.
Rozdział III
– Do diabła! – zaklął wściekle Birski. Już go prawie mieliśmy.
Siedział zniechęcony na sporym pniaku. Jego podwładni oraz ściągnięte posiłki przeczesywały las. Młody stażysta, Rowicki próbował go pocieszyć.
– Spokojnie, nie zapadli się pod ziemię. Siedzą w jakimś zagłębieniu i zaraz ich capniemy. Dwa metry poniżej zakrywającego właz do bunkra pniaka, na którym siedział posterunkowy, Jakub Wędrowycz zapalił lampę naftową.