– Kuter ruszył! – przekazał wiadomość do “Argylla”. – Niech mnie diabli, oni płyną prosto na was!
Komandor Preston spojrzał na swój własny radar na mostku kapitańskim.
– Widzę ich – potwierdził. Uważnie obserwował świetlisty punkcik, który oderwał się od dużej plamy, oznaczającej “Freyę”.
– On ma rację – powiedział do swoich oficerów. – Rzeczywiście płyną prosto na nas. Co oni chcą zrobić, do diabła?
Pozbawiony ładunku, na pełnych obrotach silnika, kuter mógł wyciągnąć piętnaście węzłów. Za dwadzieścia minut przejdzie obok brytyjskich okrętów, potem wmiesza się we flotyllę statków pożarniczych.
– Pewnie liczą na to, że przejdą obok nas bez szkody, a potem zgubią się we mgle wśród tych brytyjskich kutrów i holowników – myślał głośno pierwszy oficer. – Może wyślemy “Cutlassa”, żeby ich przechwycił?
– Nie będę ryzykował życia naszych ludzi, nawet jeśli major Fallon ma ochotę na walkę wręcz – zdecydował Preston. – Ci dranie zabili już jednego marynarza na “Freyi”, a zresztą rozkazy Admiralicji są całkiem wyraźne. Mamy użyć dział.
Procedura przygotowania do ostrzału jest w Marynarce Królewskiej równie szybka i równie dobrze przećwiczona jak w Marynarce Stanów Zjednoczonych. Zanim radiotelegrafista przekazał dowódcom czterech innych okrętów NATO uprzejmą prośbę, by nie otwierali ognia, 127 mm działa na dziobie i rufie “Argylla” były już załadowane i zwrócone ku celowi.
Ten jednak, choć przybliżył się już na niespełna trzy mile, okazał się zbyt mały, by go od razu trafić. Kuter nietknięty przetrzymał pierwszą salwę, choć na jego pokład zwaliły się tony wody, wyrzucone w powietrze wybuchami pocisków. Nikt tego nie widział – ani z pokładu “Argylla”, ani z trzech stojących obok niego małych jednostek; mgła kryła przed ciekawym okiem wszystko, co tam się działo. Tylko radar, otwierający na ekranie tory pocisków, dowodził, że kuter utrzymuje się wciąż na powierzchni wśród tryskających kolejno gejzerów. Ale i radar nie mógł powiedzieć tym, którzy patrzyli na ekrany, że nikt nie stoi za sterem kutra, nikt nie kuli się w śmiertelnym przerażeniu pod pokładem.
Drake i Krim spokojnie czekali pod rufą “Freyi” w swoim dwuosobowym ślizgaczu. Drake trzymał się jeszcze liny zwisającej z relingu tankowca. Kiedy usłyszeli stłumiony przez mgłę huk dział “Argylla”, skinął na Krima; ten natychmiast uruchomił silnik. Drake puścił linę i pneumatyczna łódź, lekka jak piórko, pomknęła po powierzchni morza. Wysoki ton motoru całkowicie ginął w potężnym ryku syreny supertankowca.
Krim spojrzał na lewy przegub, do którego miał przypiętą wodoszczelną busolę, i skierował kurs o kilka stopni na południe. Obliczał, że przy maksymalnej prędkości za trzy kwadranse znajdą się w krętym przesmyku między Północnym i Południowym Bevelandem.
O szóstej pięćdziesiąt pięć “Argyll” trafił wreszcie w kuter terrorystów. Uczynił to wprawdzie szóstą dopiero salwą, ale za to dokładnie i skutecznie. Eksplozja przełamała kadłub na dwie połowy, a wybuch zbiornika z paliwem dopełnił dzieła zniszczenia; stalowe szczątki tego, co przed chwilą było sprawnym kutrem rybackim, poszły na dno jak kamień.
– Trafienie bezpośrednie. Zatopiony – zameldował szef artylerii “Argylla” spod pokładu, gdzie on i jego podwładni śledzili na ekranach radarów przebieg nierównej walki.
Istotnie, z ekranu na mostku kapitańskim też zniknął mały punkcik, który jeszcze przed chwilą szybko zbliżał się do centrum. Jasny promień nadal omiatał ekran, ale jedyną plamą, jaką wydobywał z mroku we wschodniej jego ćwiartce, była odległa o pięć mil “Freya”. Czterej obecni na mostku oficerowie stali przez dłuższą chwilę w milczeniu. Wszyscy oni po raz pierwszy brali udział w rzeczywistym zabijaniu ludzi. Przedłużającą się ciszę przerwał komandor Preston.
– “Sabre” może ruszać – powiedział cicho. – Niech płyną prosto do “Freyi” i uwolnią załogę.
W ciemnym wnętrzu Nimroda operator radaru pochylił się niżej nad swoim ekranem. Widział wyraźnie wszystkie okręty wojenne, wszystkie skupione za nimi holowniki, a na wschód od nich oczywiście samą “Freyę” – ale wydawało mu się, że widzi coś jeszcze. Z drugiej strony tankowca posuwał się w kierunku wybrzeża jakiś mikroskopijny okruch. Był tak mały, że prawie niewidzialny; taki sam efekt mogłaby wywołać na ekranie radaru byle puszka, dryfująca po morzu. Ale puszki nie dryfują przecież z szybkością trzydziestu węzłów!… Miał rację: w istocie była to metalowa pokrywa silnika łodzi pneumatycznej.
– Nimrod do “Argylla”, Nimrod do “Argylla”… – popłynął w eter alarm.
Oficerowie na mostku krążownika słuchali meldunku w osłupieniu. Wreszcie jeden z nich rzucił się do radiotelefonu i w podnieceniu przekazał najnowszą wiadomość marynarzom z Portland, czekającym na swoich łodziach. Dwie sekundy później “Cutlass” i “Scimitar” nabierały już szybkości; ich potężne diesle wypełniły zalegającą wokół mgłę basowym rykiem. Białe fontanny piany wytrysły spod dziobów, które uniosły się wysoko w górę, podczas gdy rufy zanurzyły się niemal po pokład; mosiężne śruby bezlitośnie mełły wodę, pozostawiając za okrętami szeroki spieniony ślad.
– Niech ich ciężka cholera! – krzyczał major Fallon do ucha dowódcy “Cutlassa” w ciasnej budce sternika. – Jak szybko możemy płynąć?
– Na takim morzu, jak dzisiaj, ponad czterdzieści węzłów.
Za mało… – pomyślał z rozpaczą Munro, wczepiony obiema rękami w jakąś stalową belkę, odkąd okręt zaczął wierzgać i szarpać niczym narowisty koń wyścigowy. Do “Freyi” było jeszcze pięć mil, co najmniej drugie tyle zdążyli już odpłynąć od tankowca terroryści. Nawet jeśli przewaga prędkości ścigających wynosi dziewięć węzłów, trzeba całej godziny, by dopędzić łódź Swobody, unoszącą go w bezpieczne labirynty holenderskich rzeczułek i wysepek, gdzie łatwo można się ukryć. Ale on dotrze tam już za czterdzieści minut, może nawet wcześniej.
“Cutlass” i “Scimitar” pędziły na oślep, rozcinając mgłę, która natychmiast zwierała się za ich rufami. Na morzu o przeciętnym natężeniu ruchu taka szybkość – przy zerowej widoczności – byłaby czystym szaleństwem. Ale to morze było puste, a szaleńcza pogoń nie odbywała się bynajmniej na ślepo. W budkach sterowych obu małych okrętów ich dowódcy słuchali nieprzerwanego potoku informacji z Nimroda za pośrednictwem “Argylla”, o własnej pozycji; o położeniu w stosunku do “Freyi”; o tym, gdzie jest i co robi “Sarbe” (płynął w stronę tankowca na lewo od ich kursu – i znacznie wolniej); wreszcie o kierunku i szybkości ruchu mikroskopijnej kropki na ekranach, oznaczającej łódź Swobody.
Wszystko wskazywało jednak, że szczęście sprzyja uciekinierom. Pod płaszczem mgły morze jakby jeszcze bardziej się uspokoiło, a zupełnie gładka powierzchnia pozwalała ślizgaczowi rozwijać maksymalną prędkość. Łódź była niemal całkiem wynurzona, jedynie wał, łączący silnik ze śrubą, krył się cały pod wodą. Drake dostrzegł nagle rozmazujący się już, ale przecież widoczny, ślad pozostawiony przez łódź kolegów, którzy wyruszyli dziesięć minut wcześniej. “To dziwne – pomyślał – że tak długo utrzymuje się ślad na wodzie”.
Pięć mil na południowy zachód od “Freyi”, na mostku “Morana”, Mikę Manning także uważnie obserwował ekran radaru. Rozpoznawał wyraźnie “Argylla” i oczywiście “Freyę”. Odległość między nimi szybko pokonywały dwa punkty oznaczające, jak wiedział z meldunków radiowych, “Cutlassa” i “Scimitara”. Ale widział też, daleko na wschód od tankowca, maleńką kropkę – ślad pędzącego ślizgacza. Momentami ginęła mu z oczu w mlecznym tle ekranu – ale jednak była tam. Jeszcze raz zmierzył odległość między myśliwymi i zwierzyną.