Выбрать главу

Kiedy spytali go o to po raz pierwszy, coś zbuntowało się w nim w środku, dokładnie tak samo jak wtedy, w oliwnym gaju na Cyprze. Był pewien swojej lojalności, wiedział, że nigdy nie da się przekupić ze względu na sprawę Walentyny, nawet jeśli przeciwnicy wiedzą o niej – w co jednak zupełnie nie wierzył. Gdyby ktoś kiedyś próbował go szantażować, przyzna się po prostu i zrezygnuje z pracy w Firmie, ale szantażowi się nie podda. Tymczasem jednak nie życzył sobie, aby obcy ludzie – jacyś archiwiści! – grzebali w jego najbardziej prywatnych przeżyciach. “Należę tylko do siebie”. Na drażliwe pytanie odpowiedział więc: “nie” i tym samym złamał przyjęte tu reguły gry. A wpadłszy raz w pułapkę kłamstwa, tkwił w niej stale. Już trzy razy w ciągu tych szesnastu lat musiał powtarzać to kłamstwo. Nic się z tego powodu nie zdarzyło – i nic się nie zdarzy. Był pewien: cała sprawa jest dawno zamknięta i pogrzebana. I tak już zostanie.

Gdyby był mniej pogrążony w marzeniach, a zarazem nie uległ – jak siedząca obok dziewczyna – magii baletu, dostrzegłby może coś ciekawego. Z górnej loży w lewym skrzydle teatru ktoś go obserwował. Ten ktoś zniknął, zanim na widowni zapaliły się światła na przerwę.

Członkowie Biura Politycznego, zgromadzeni następnego ranka na Kremlu, byli przygaszeni i zarazem czujni. Zdawali sobie sprawę, że raport profesora agronomii może rozniecić takie walki frakcyjne, jakich nie widziano od czasu upadku Chruszczowa.

Rudin jak zwykle najpierw przyjrzał się wszystkim bacznie przez otaczający go obłok papierosowego dymu. Pietrow, szef wydziału organizacyjnego, siedział tradycyjnie po lewej stronie stołu, za nim Iwanienko z KGB. Minister spraw zagranicznych Ryków szurał papierami; po prawej ideolog Wiszniajew i Kierenski z Armii Czerwonej trwali w kamiennym bezruchu. Rudin przyjrzał się też pozostałym siedmiu, zastanawiając się, którą stronę wybiorą, jeśli dojdzie do walki.

Trzej nie byli Rosjanami: Bałt Yitautas z Wilna, Gruzin Czawadze z Tbilisi i Tadżyk Muhamed, Azjata wychowany w wierze muzułmańskiej. Obecność każdego z nich w tym gronie była gestem pod adresem mniejszości, w istocie jednak każdy musiał za tę obecność zapłacić słoną cenę. Wszyscy – Rudin nie miał wątpliwości – byli już kompletnie zruszczeni: cena, jaką zapłacili, była wysoka, znacznie wyższa niż ta, którą musiał zapłacić każdy z obecnych tu Wielkorusów. Ci trzej byli przedtem pierwszymi sekretarzami w swoich republikach, dwaj zresztą pozostawali na tych stanowiskach nadal. Każdy stosował politykę represji przeciw swoim rodakom, niszcząc tych dysydentów, patriotów, poetów, pisarzy, artystów, inteligencję i robotników, którzy choćby w najmniejszym stopniu kwestionowali rządy rosyjskie we własnym kraju. Żaden nie mógł powrócić w ojczyste strony bez moskiewskiej obstawy. Toteż wszyscy – gdyby do czegoś doszło – dołączyliby do frakcji zapewniającej ich przetrwanie, czyli frakcji zwycięskiej. Rudinowi nie uśmiechała się perspektywa takiej walki frakcyjnej, ale brał pod uwagę jej możliwość, odkąd w zaciszu własnego gabinetu przeczytał raport profesora Jakowlewa. Nie miał przy tym pewności co do ewentualnej postawy czterech pozostałych Rosjan. Byli to: Komarów od rolnictwa (wciąż z bardzo kiepską miną), szef związków zawodowych Stiepanow, dalej Szuszkin, zajmujący się kontaktami z partiami komunistycznymi za granicą, i wreszcie Petrianow, odpowiedzialny za gospodarkę i plan przemysłowy.

– Towarzysze – zaczął Rudin niespiesznie – wszyscy przeczytaliście w spokoju raport Jakowlewa. Wszyscy też słyszeliście wypowiedź towarzysza Komarowa, z której wynika, że we wrześniu-październiku nasz deficyt zbóż w porównaniu z planem wyniesie około stu czterdziestu milionów ton. Zacznijmy od najważniejszego pytania: czy wyżywimy się przez rok niespełna stu milionami ton zboża?

Dyskusja ciągnęła się godzinę. Wypowiedzi były ostre, pełne goryczy, ale właściwie jednomyślne. Taki deficyt zbóż spowoduje nędzę, jakiej nie było od czasów II wojny światowej. Jeśli państwo zabierze ze wsi choćby tyle, ile trzeba dla minimalnego zaopatrzenia miast w chleb, na wsi nie zostanie już prawie nic. Masowa rzeź inwentarza, gdy zimowe śniegi przykryją pastwiska, a paszy dla zwierząt nie będzie – doszczętnie ogołoci Związek z czworonogów. Trzeba będzie co najmniej pokolenia, by odtworzyć stado podstawowe. Jeśli natomiast pozostawić na wsi choć trochę ziarna, głodować będą miasta. W końcu Rudin przerwał te kalkulacje:

– No dobrze. Jeśli zgodzimy się na klęskę głodową, na wyczerpanie zapasów zboża, a w konsekwencji parę miesięcy później także i mięsa, co z tego wyniknie dla dyscypliny społecznej?

Po chwili ciszy odezwał się Pietrow. Przyznał, że już teraz wyczuwa się podskórną falę niepokojów wśród szerokich mas, czego świadectwem mogą być mnożące się akty niesubordynacji w szeregach partyjnych, a nawet występowanie z Partii. Liczne wiadomości na ten temat istotnie docierały doń, do Komitetu Centralnego, milionami włókien nerwowych partyjnej machiny. A więc w razie rzeczywistej klęski głodowej wielu działaczy partyjnych opowie się z pewnością przeciwko aparatowi, po stronie głodującego proletariatu.

Obecni na sali nie-Rosjanie przytaknęli. W ich republikach władza centralna nigdy nie była tak silna jak w Rosji.

– Moglibyśmy ściągnąć więcej z sześciu europejskich satelitów – zaproponował Petrianow, nie zadając sobie nawet trudu, by nazywać wschodnich Europejczyków “bratnimi narodami”.

– Polska i Rumunia staną natychmiast w ogniu – sprzeciwił się Szuszkin, człowiek odpowiedzialny za kontakty z Europą Wschodnią. – A przypuszczalnie w ich ślady pójdą zaraz Węgry.

– Armia Czerwona potrafi sobie z nimi poradzić – warknął marszałek Kierenski.

– Nie ze wszystkimi trzema naraz i nie w dzisiejszej sytuacji – ostudził go Rudin.

– Zresztą nie uzyskalibyśmy w ten sposób więcej niż dziesięć milionów ton – dodał Komarów. – A to nie wystarczy.

– Towarzyszu Stiepanow? – Rudin zwrócił się do człowieka, który dotychczas milczał. Przewodniczący sterowanych przez państwo związków zawodowych starannie dobierał słów.

– W razie rzeczywistej klęski głodowej – zaczął, uważnie przy tym oglądając swój ołówek – nie mogę gwarantować, że nie dojdzie do zakłóceń porządku, być może na wielką skalę.

Iwanienko, który siedział dotąd cicho, skupiając całą uwagę na wciśniętym między palce amerykańskim papierosie, poczuł nagle w nozdrzach coś więcej niż zapach dymu. Nieraz już w swoim życiu czuł w powietrzu woń lęku: w toku procedur śledczych, w pokojach przesłuchań, w korytarzach swego ponurego przedsiębiorstwa. Teraz poczuł go znowu. I on sam, i otaczający go ludzie byli potężni, uprzywilejowani, chronieni. Ale znał ich wszystkich dobrze, miał ich teczki. I wiedział, że wszyscy boją się czegoś bardziej nawet niż wojny. Gdyby proletariat, cierpiący, ale cierpliwy, jak znoszący wszelką niedolę wół – kiedyś nagle wpadł w szał…

Wszyscy patrzyli teraz na niego. “Zakłócenia porządku” i walka z nimi – to była jego działka.

– Mogę poradzić sobie z jednym Nowoczerkaskiem – powiedział spokojnie. W sali dały się słyszeć tłumione westchnienia. – Mogę poradzić sobie z dziesięcioma czy nawet z dwudziestoma. Ale wszystkie siły KGB razem wzięte nie dadzą sobie rady, jeśli takich zrewoltowanych miast będzie pięćdziesiąt.

Wspomnienie Nowoczerkaska wywołało w pokoju widmo, którego Iwanienko się spodziewał. Rozruchy robotnicze w tym wielkim przemysłowym mieście wybuchły prawie dwadzieścia lat temu, 2 czerwca 1962. Ale i dwadzieścia lat nie zatarło ich śladu w pamięci. Zaczęły się na skutek głupiego, przypadkowego zbiegu wydarzeń: jedno ministerstwo podniosło cenę mięsa i masła, a jednocześnie inne obniżyło zarobki pracowników wielkiej fabryki lokomotyw NEWZ o trzydzieści procent. Protestujący w demonstracjach ulicznych robotnicy przez trzy dni panowali w mieście – rzecz w Związku Radzieckim niesłychana. Równie niezwykłe było to, że wygwizdali miejscowych liderów partyjnych, zmuszając ich do ucieczki w mury komitetów; przepędzili też wielogwiazdkowego generała i zaatakowali jego uzbrojonych żołnierzy, a czołgi obrzucili błotem, zalepiając szczeliny obserwacyjne tak, że maszyny musiały stanąć.