– Sprawy nabierają tempa, panie prezydencie – powiedział. – Dwie godziny temu w Moskwie minister spraw zagranicznych Rykow wezwał do siebie naszego ambasadora Donaldsona. W imieniu swego rządu zaproponował kupno od Stanów Zjednoczonych – do wiosny przyszłego roku – pięćdziesięciu pięciu milionów ton zbóż.
Przez dłuższą chwilę w gabinecie słychać było tylko tykanie starego pozłacanego zegara stojącego na marmurowym kominku.
– A co odpowiedział Donaldson? – spytał Matthews.
– Odpowiedział oczywiście, że propozycja będzie przekazana do rozpatrzenia w Waszyngtonie i że niewątpliwie odpowie pan we właściwym trybie.
– Jak panowie widzą, odpowiedź będzie potrzebna szybko – powrócił prezydent do przerwanego wątku. – Jakiś czas mogę oczywiście zwlekać, ale najdalej do piętnastego września muszę odpowiedzieć na tę propozycję. A żeby to zrobić, muszę dokładnie znać nasze własne plany… na każdą ewentualność.
– Za parę dni dostaniemy zapewne nową porcję wiadomości od “Słowika”. Pozwoli to nam może zorientować się, jak Kreml widzi ten problem.
– Zgoda, Bob, zaczekajmy. Ale jak tylko raport nadejdzie, chcę mieć angielski przekład na biurku.
Spotkanie u prezydenta skończyło się o zmierzchu. W Anglii już od paru godzin panowała noc. W kronikach policyjnych pod datą 11-12 sierpnia 1982 znalazło się potem kilkadziesiąt włamań, ale policję hrabstwa Somerset najbardziej zaniepokoiła kradzież dokonana w sklepie z bronią sportową w ładnym, cichym miasteczku Taunton. Złodzieje najwyraźniej odwiedzili sklep wcześniej, za dnia, alarm bowiem był odcięty przez kogoś, kto musiał dobrze wiedzieć, którędy biegnie kabel. W nocy, nie mając już problemów z alarmem, złodzieje przecięli potężnymi nożycami żelazną kratę w oknie na zapleczu.
Sklep bynajmniej nie był splądrowany: nie zabrano rewolwerów, które – przydatne w obrabianiu banków – są typowym łupem w tego rodzaju włamaniach. Brakowało jedynie, jak stwierdził właściciel, jednej strzelby myśliwskiej, najlepszej, jaką handlował: Sako Hornet 0,22, produkcji fińskiej, broni o wielkiej doskonałości rażenia. Zniknęły też dwa pudełka naboi do tej strzelby, zaokrąglonych i pustych w środku Remingtonów, odznaczających się przy dużej prędkości wielką siłą przebicia i silnym rozpryskiem w celu.
W mieszkaniu na Bayswater Drake, Kamynski i Krim oglądali swój łup, rozłożony na stole w salonie. Składały się nań dwa rewolwery – każdy z dwoma pełnymi magazynkami – oraz sztucer z dwoma pudełkami amunicji i wzmacniacz obrazu.
Istnieją dwa podstawowe typy noktowizorów: działające na podczerwień i wzmacniające obraz. Ludzie, którzy strzelają w nocy, wolą używać tych drugich; Krim, ze swoim doświadczeniem myśliwego z zachodniej Kanady i po trzech latach służby w wojskach spadochronowych, wiedział, co wybrać. Promiennik podczerwieni, “oświetlający” przedmioty na linii strzału – dzięki czemu można dostrzec w wizjerze ich zielonkawe kontury – wymaga własnego silnego źródła energii. Wzmacniacz obrazu natomiast chwyta te znikome ilości światła, które obecne są nawet w pozornych ciemnościach, i wzmacnia je – tak jak czyni to potężna siatkówka w oku sowy, zdolnej dostrzec biegnącą mysz tam, gdzie oko ludzkie nie widzi już niczego. Urządzenie to nie wymaga żadnych źródeł energii. Skonstruowane pierwotnie dla celów wojskowych, małe przenośne wzmacniacze obrazu stały się pod koniec lat siedemdziesiątych przedmiotem żywego zainteresowania firm produkujących sprzęt dla straży przemysłowej. Wkrótce znalazły się w masowej sprzedaży. Z początkiem lat osiemdziesiątych można było kupić w Ameryce – za gotówkę i anonimowo – także nieco większe modele, nadające się do zainstalowania na lufie karabinu. Właśnie taki model kupił w Ameryce Azamat Krim.
Sztucer miał na lufie szynę, służącą do instalacji lunety celowniczej. Posługując się imadłem przykręconym do kuchennego stołu oraz pilnikiem, Krim zaczął dopasowywać do tej szyny uchwyt wzmacniacza obrazu.
Kiedy Krim pracował w pocie czoła, zaledwie o milę od niego, w budynku ambasady USA przy Grosvenor Square złożył wizytę Barry Ferndale. Był tu umówiony z szefem operacyjnym CIA w Londynie – oficjalnie jednym z wielu dyplomatów z personelu ambasady. Spotkanie było krótkie i serdeczne. Ferndale wydobył z teczki plik papierów i wręczył go swemu rozmówcy.
– Prosto spod prasy, kolego – rzekł do Amerykanina. – Niestety, jest tego dużo. Ci Rosjanie są cholernie gadatliwi. Tak czy owak… życzę powodzenia.
Papiery zawierały drugi raport “Słowika”, już w przekładzie na angielski. Amerykanin westchnął ciężko: teraz będzie musiał sam to wszystko zaszyfrować i wysłać. Nikt więcej nie może tego nawet zobaczyć. Podziękował Ferndale'owi i zabrał się do ciężkiej pracy, która miała potrwać całą noc.
Ale nie tylko on nie spał tej nocy. W odległym Tarnopolu pewien tajniak wyszedł właśnie z klubu podoficerskiego przy koszarach KGB i ruszył piechotą do domu. Nie przysługiwał mu jeszcze służbowy samochód, jego własny zaś stał pod domem. Nie miał jednak nic przeciwko spacerowi: noc była ciepła i pogodna, a za sobą miał wesoły wieczór z kolegami w klubie.
Być może właśnie dlatego nie zauważył dwóch ludzi stojących w bramie po drugiej stronie ulicy, nie widział gestów, jakie wymienili na jego widok. Była północ. O tej porze w Tarnopolu, nawet przy ładnej sierpniowej pogodzie, ulice są wymarłe. Skracając sobie drogę do domu tajniak powędrował przez rozległy park imienia Szewczenki, gdzie drzewa pełne liści niemal całkiem maskowały wąskie alejki. Był to najdłuższy skrót w jego życiu. W połowie drogi przez park usłyszał, że ktoś za nim biegnie. Odwrócił się – cios pałki, wymierzony w tył głowy, trafił go w skroń; upadł na stertę śmieci.
Świtało już niemal, kiedy wrócił do przytomności. Leżał w gęstych krzakach, obrabowany z portfela, pieniędzy, kluczy, kart aprowizacyjnych i dowodu tożsamości. Dochodzenia milicji i KGB w sprawie tego absolutnie niezwykłego napadu ciągnęły się kilka tygodni, ale sprawców nie znaleziono. W rzeczywistości obaj opuścili Tarnopol o świcie; pierwszym pociągiem wrócili bezpiecznie do swych domów we Lwowie.
Prezydent Matthews osobiście przewodniczył zebraniu komisji roboczej, na którym omawiano materiały dostarczone przez “Słowika” w drugiej przesyłce.
– Moi eksperci rozważyli już niektóre możliwe konsekwencje klęski głodowej w ZSRR – oświadczył Benson ośmiu mężczyznom zgromadzonym w Owalnym Gabinecie. – Odnoszę jednak wrażenie, że żaden z nich nie posunął się równie daleko jak samo Politbiuro w przewidywaniu powszechnego kryzysu porządku i prawa. Czegoś takiego jeszcze tam nie było.
– Moi ludzie również nie posuwają się tak daleko – zgodził się szef Departamentu Stanu. – Politbiuro przewiduje na przykład, że KGB ni? zdoła utrzymać wszystkiego na wodzy. Osobiście nie sądzę, byśmy mogli poważnie stawiać aż takie prognozy.
– Jak zatem mam potraktować prośbę Rudina o sprzedaż pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna? – spytał prezydent. T
– Odmówić! – obstawał przy swoim Poklewski. – Mamy tu szansę, jakiej nie mieliśmy nigdy dotąd, i jaka może nigdy więcej się nie zdarzy. Dzisiaj ma pan tego Rudina i całe ich kierownictwo w garści. Od dobrych dwudziestu lat, ilekroć mają kłopoty gospodarcze, kolejne rządy USA wielkodusznie pomagają im się jakoś wygrzebać. I za każdym razem oni stają się jeszcze agresywniejsi niż przedtem. Za każdym razem odpowiadają nasileniem ingerencji w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej. A krajom Trzeciego Świata za każdym razem skutecznie wmawiają, że przezwyciężyli swoje kłopoty własnymi siłami, umacniając fałszywe przekonanie, że marksistowski system gospodarczy zdaje egzamin. Tym razem możemy całemu światu pokazać ponad wszelką wątpliwość, że ich system ekonomiczny nie funkcjonuje i nigdy nie będzie funkcjonował. Dlatego uważam, że powinien pan dokręcić śrubę mocno, naprawdę mocno. Za każdą tonę sprzedanego zboża może pan żądać jakiegoś ustępstwa. Może pan wręcz zażądać, by wynieśli się z Azji, Afryki, a na pewno już z Ameryki. A jeśli nie zechcą, może pan spowodować upadek Rudina.