– Następnie taśma – ciągnął Ferndale. – To jakby dwie różne sprawy: raport Jakowlewa i głosy ludzi z Biura Politycznego. O ile wiem, nigdy dotąd nie słyszeliśmy głosu Jakowlewa. Nie wchodzi więc w grę analiza jego autentyczności. Korzystne jest jednak to, że on mówi o zawiłych sprawach technicznych. Byle kto nie mógłby tego wymyślić. Dlatego chciałbym skonsultować to z paroma ekspertami od chemicznego wzbogacania ziarna. W Ministerstwie Rolnictwa jest cały wydział zajmujący się tymi sprawami. Nie musimy oczywiście nikogo informować, na co potrzebne nam te wiadomości, ale muszę mieć pewność, że ten wypadek z zaworem Lindanu jest w ogóle możliwy…
– Pamiętasz dokumentację, jaką miesiąc temu pożyczyli nam kuzyni? – przerwał mu nieoczekiwanie Irvine. – Te zdjęcia z satelitów Kondor?
– Pamiętam, oczywiście.
– Myślę, że trzeba porównać te zdjęcia z wyjaśnieniem zawartym na taśmie. Co dalej?
– Drugą część nagrania poddamy analizie autentyczności głosów. Potnę taśmę na krótkie kawałki, tak żeby nikt nie zorientował się, o czym właściwie mowa. Laboratorium językowe w Beaconsfield zbada frazeologię, składnię, wyrażenia kolokwialne, osobliwości dialektów regionalnych, itd. Ale decydująca będzie oczywiście analiza porównawcza samych głosów.
Sir Nigel skinął głową ze zrozumieniem. Dobrze wiedział, że głos ludzki, rozłożony elektronicznie na pojedyncze impulsy, jest czymś równie indywidualnym jak odciski palców. Nie ma dwóch takich samych głosów.
– Doskonale, Barry – powiedział – ale zależy mi jeszcze na dwóch rzeczach. Po pierwsze, oprócz mnie, ciebie i Munro na razie nikt nie może o tym wiedzieć. Jeżeli to fałszywka, nie warto niepotrzebnie rozbudzać nadziei, jeśli nie – to mamy do czynienia z niebezpiecznym materiałem wybuchowym. Po drugie, nie chcę więcej słyszeć nazwiska Anatola Kriwoja. Wymyślcie dla niego jakiś pseudonim, jak dla każdego agenta. W przyszłości używajcie tylko tego pseudonimu.
Dwie godziny później Ferndale dodzwonił się do Munro, który jadł właśnie lunch w swoim klubie. Ponieważ rozmowa odbywała się przez sieć publiczną, mówili potocznym językiem świata biznesu.
– Dyrektor jest bardzo zadowolony z twojego bilansu – powiedział Ferndale. – W nagrodę postanowił dać ci teraz urlop na jakieś dwa tygodnie. My tymczasem zorientujemy się w tym wszystkim i postanowimy, co robić dalej. Masz jakieś upatrzone miejsce na wakacje?
Munro nie miał, ale ton Ferndale'a dawał mu wiele do myślenia. To nie była propozycja – to był rozkaz.
– Chętnie pojechałbym do Szkocji – odpowiedział. – Zawsze marzyłem, aby powędrować latem wzdłuż wybrzeża, od Lochaber aż do Sutherland.
Ferndale wyraźnie się ucieszył i rozmarzył.
– Taaak… Góry Kaledońskie, doliny starej kochanej Szkocji. O tej porze roku musi tam być pięknie. Co prawda, znam to wszystko tylko z opowieści, ale jestem pewien, że będziesz zachwycony. Dzwoń do mnie, powiedzmy, co drugi dzień. Masz mój domowy numer, prawda?
Tydzień później Myrosław Kamynski, z dokumentami wystawionymi przez Czerwony Krzyż, przyjechał do Anglii. Całą Europę przejechał pociągiem. Bilet kupił mu Drake, którego zasoby finansowe były już jednak bliskie wyczerpania. W Londynie Kamynski poznał Krima, a od Drake'a otrzymał pierwsze zadanie.
– Będziesz się uczył angielskiego: rano, w południe i wieczorem, z książek i z płyt. W takim tempie pewnie jeszcze nigdy się nie uczyłeś, ale tylko w ten sposób szybko opanujesz język. Tymczasem wyrobię ci solidniejsze papiery. Z dokumentami Czerwonego Krzyża nie mógłbyś swobodnie podróżować. Dopóki tego nie załatwię, a ty nie zaczniesz rozumieć po angielsku, nie wychodź z domu.
Munro już od dziesięciu dni wędrował przez Góry Kaledońskie: z Inverness przez Ross, Cromarty i Sutherland. Dotarł w końcu do Lochinver, małego miasteczka nad brzegiem Morza Szkockiego, które rozciąga się stąd aż po wyspę Lewis. Z Lochinver wykonał szósty już telefon do domu Barry'ego Ferndale'a na przedmieściu Londynu.
– Dobrze, że dzwonisz – ucieszył się Ferndale. – Czy mógłbyś szybko wrócić do biura? Dyrektor naczelny chce z tobą pogadać.
Munro obiecał wyruszyć w ciągu godziny. I rzeczywiście powrócił do Inverness najszybciej jak mógł. Stąd miał już samolot do Londynu.
Był piękny lipcowy poranek. W swoim domu na przedmieściu Sheffield, wielkiego ośrodka przemysłu stalowego w hrabstwie Yorkshire, pan Norman Pickering pocałował jak co dzień na pożegnanie żonę i córkę, po czym odjechał samochodem do banku, którego był szefem. Dwadzieścia minut później przed domem stanęła mała furgonetka; napis na karoserii był nazwą pewnej wytwórni sprzętu elektrycznego. Z auta wysiedli dwaj mężczyźni w białych fartuchach i ruszyli w stronę drzwi frontowych. Ten, który szedł pierwszy, miał w ręku tylko notes; drugi niósł duże tekturowe pudło. Pani Pickering otworzyła drzwi i obaj mężczyźni weszli do środka. Nikt z sąsiadów nie zwrócił na to uwagi.
Po dziesięciu minutach człowiek z notesem wyszedł, wsiadł do furgonetki i odjechał. Jego kolega pozostał w domu, najpewniej po to, aby zainstalować przywiezione urządzenie i sprawdzić jego działanie.
Pół godziny później ta sama furgonetka zatrzymała się w odległości dwóch ulic od banku Pickeringa. Kierowca, już bez białego fartucha, w ciemnoszarym garniturze typowego biznesmena, z walizeczką dyplomatyczną w ręku, wszedł do banku i pierwszej z brzegu urzędniczce wręczył białą kopertę. Kobieta spojrzała na list, a ponieważ był zaadresowany do pana Pickeringa, zaniosła go do gabinetu szefa. Biznesmen czekał cierpliwie. Po jakichś dwóch minutach dyrektor uchylił drzwi i rozejrzał się po sali. Jego wzrok zatrzymał się na oczekującym biznesmenie.
– Pan Partington? – spytał. – Proszę wejść.
Andrew Drake nie odezwał się, dopóki nie zamknęły się za nim drzwi gabinetu. A kiedy przemówił, w jego głosie nie było ani śladu akcentu z rodzinnego Yorkshire; był to głos gardłowy i twardy, znamionujący raczej przybysza z kontynentu. Jego włosy były teraz marchewkoworude, a oczy ukryte za ciemnymi szkłami w grubej oprawie.
– Chciałbym otworzyć konto – powiedział – i podjąć natychmiast część w gotówce.
Pickering wyraził zdziwienie. Taką transakcję mógł równie dobrze załatwić kierownik działu.
– Chodzi o duże konto i dużą transakcję – wyjaśnił Drake i podsunął dyrektorowi czek. Był to zwykły czek bankowy, wystawiony przez oddział banku Pickeringa w londyńskiej dzielnicy Holborn; opiewał na sumę 30 000 funtów.
– Ach tak – rzekł Pickering. Takie pieniądze to już rzeczywiście była transakcja na poziomie dyrektora. – A ile chce pan podjąć?
– Dwadzieścia tysięcy w gotówce.
– Dwadzieścia tysięcy funtów w gotówce? – upewnił się Pickering i sięgnął po słuchawkę. – Dobrze, ale będę musiał oczywiście zadzwonić do filii w Holborn i…
– Myślę, że to nie będzie potrzebne – przerwał Drake i podsunął mu londyńską edycję “Timesa” z dzisiejszą datą. Pickering tylko przez chwilę patrzył na gazetę. Jego uwagę przykuło natomiast coś innego, co podał mu Drake. Było to zdjęcie, zrobione kamerą polaroid. Na fotografii Pickering rozpoznał swoją żonę, z szeroko rozwartymi z przerażenia, oczami, siedzącą w jego ulubionym fotelu przy kominku. Rozpoznawał też fragmenty własnego salonu. Żona przytulała do siebie córeczkę. Na jej kolanach leżał ten sam dzisiejszy egzemplarz “Timesa”.
– Zrobione godzinę temu – wyjaśnił Drake.
Pickeringowi żołądek podjechał do gardła. Zdjęcie, które miał przed sobą, nie było na pewno najwyższej jakości, ale wystarczająco wyraźnie pokazywało na pierwszym planie rękę mężczyzny trzymającą karabin z obciętą lufą, wymierzoną wprost w jego bliskich.
– Jeśli podniesie pan alarm – powiedział spokojnie Drake – policja przyjedzie tutaj, a nie do pańskiego domu. Zanim tu wejdą, zabiję pana. A dokładnie za godzinę… jeśli wcześniej nie zadzwonię z wiadomością, że jestem bezpieczny i mam pieniądze… tamten człowiek pociągnie za spust. I niech pan nie myśli, że to żarty. Jesteśmy gotowi umrzeć, jeśli będzie trzeba. Należymy do Frakcji Czerwonej Armii.
Pickering z trudem przełknął ślinę. Pod biurkiem, w zasięgu jego kolana, ukryty był przycisk uruchamiający alarm. Spojrzał jeszcze raz na fotografię – i odsunął kolano jak najdalej od przycisku.
– Niech pan tu wezwie kierownika filii – mówił dalej Drake – i zleci mu otwarcie konta, zdeponowanie tego czeku i podjecie z kasy dwudziestu tysięcy funtów. Gdyby kierownik był zdziwiony wysokością wypłaty, powie mu pan, że to suma przeznaczona na wielką imprezę reklamową, w której będą konkursy z nagrodami pieniężnymi. Niech pan się weźmie w garść i dobrze to zagra.
Oczywiście kierownik filii był zdziwiony, ale jego pracodawca zachowywał się przecież całkiem normalnie: spokojny, może tylko trochę przygaszony. A i klient, mężczyzna w ciemnym garniturze, sprawiał sympatyczne wrażenie. Przed oboma stały nawet szklanki napełnione dyrektorską sherry, i tylko rękawiczki na dłoniach biznesmena mogły nieco dziwić przy tak ciepłej pogodzie. Po trzydziestu minutach kierownik przyniósł pieniądze z podziemnego skarbca, położył je na biurku dyrektora i wyszedł. Drake powoli pakował je do walizeczki.