Za dziesięć dwunasta prezydent Matthews odłożył słuchawkę telefonu, który przez ostatnie piętnaście minut łączył Biały Dom z rezydencją premiera w Londynie, i popatrzył pytająco na swoich trzech doradców.
– A więc tak – powiedział. – Brytyjczycy zrezygnowali z ataku. Jeszcze jedną naszą szansę diabli wzięli. Nie zostaje już chyba nic innego, jak rozwalić statek… zanim tamci to zrobią. Czy ten okręt jest już na miejscu?
– Jest na swojej pozycji. Działa załadowane i zaprogramowane – potwierdził Poklewski.
– Chyba że ten Munro ma jakiś dobry pomysł – wtrącił Benson. – Przyjmie go pan, panie prezydencie?
– Bob, przyjąłbym samego diabła, gdyby powiedział, że potrafi mnie z tego wyciągnąć.
– Jednego przynajmniej możemy już być pewni – odezwał się Lawrence. – Maksym Rudin nie zwariował. Postąpił tak, jak musiał postąpić w tej sytuacji. W grze przeciwko Wiszniajewowi on również nie ma już mocnych kart. A swoją drogą ciekaw jestem, jak, u diabła, tym dwóm chłopakom udało się zastrzelić samego Iwanienkę?
– Z pewnością pomógł im ten, który teraz dowodzi tą bandą na “Freyi” – Benson miał gotową odpowiedź. – Chętnie dostałbym tego Swobodę w swoje ręce.
– Niewątpliwie zatłukłby go pan na miejscu – skrzywił się z niesmakiem Lawrence.
– Nic podobnego. Zwerbowałbym go. Jest twardy, pomysłowy i bezlitosny. I potrafi grać tak, że dziesięć rządów europejskich tańczy wokół niego jak marionetki.
W Waszyngtonie było południe, w Londynie już piąta, kiedy rejsowy Concorde oderwał swe bocianie nogi od betonu lotniska Heathrow, wyprostował żałośnie dotąd zwisający dziób ku niebu i przekroczywszy barierę dźwięku pognał za zachodzącym słońcem. Naruszono tym samym – na polecenie Downing Street – zwykłe zasady, nie dopuszczające tworzenia fali uderzeniowej nad terenami zamieszkanymi. Niemal natychmiast po starcie potężne silniki Olympus osiągnęły pełną siłę ciągu – 150 tysięcy funtów – i cisnęły smukłą, srebrzystą strzałę wprost do stratosfery.
Kapitan oceniał przelot do Waszyngtonu na trzy godziny – dwie godziny szybciej od słońca. W połowie drogi nad Atlantykiem poinformował swoich pasażerów (wszyscy mieli bilety do Bostonu), że “po drodze” będzie musiał, niestety, wylądować na chwilę na lotnisku im. Dullesa w Waszyngtonie. Wytłumaczył to, jak zwykle w takich przypadkach, zagadkowymi “względami technicznymi”.
W zachodniej Europie była siódma, ale w Moskwie już dziewiąta, kiedy Jefrem Wiszniajew doczekał się wreszcie osobistego – i niewątpliwie niezwykłego, zważywszy choćby na porę – spotkania z Maksymem Rudinem, spotkania, którego z uporem domagał się już od rana. Stary dyktator zgodził się przyjąć głównego ideologa Partii w sali obrad Biura Politycznego, na trzecim piętrze budynku Arsenału. Wiszniajew przyjechał z nie zapowiedzianą obstawą: był z nim marszałek Nikołaj Kierenski. Ale i Rudin nie był sam: w sali obrad czekali już Dymitr Ryków i Wasyl Pietrow.
– Widzę, że mało kto rozkoszuje się piękną wiosenną pogodą na wsi – stwierdził z przekąsem Wiszniajew.
Rudin wzruszył lekceważąco ramionami.
– Właśnie podejmowałem kolacją dwu przyjaciół. A co was, towarzysze, sprowadza na Kreml o tak późnej godzinie?
W sali obrad nie było tym razem ani sekretarek, ani strażników. Było tylko pięciu bossów mafii rządzącej supermocarstwem. Ich gniewne spojrzenia krzyżowały się pod zawieszonymi wysoko kulistymi lampami.
– Zdrada! – warknął Wiszniajew. – Zdrada, towarzyszu sekretarzu generalny!
Zapadła cisza, złowieszcza i groźna.
– Kto zdradził? – spytał spokojnie Rudin.
Wiszniajew przechylił się gwałtownie przez stół, tak że jego twarz znalazła się blisko twarzy Rudina.
– Ci dwaj parszywi Żydzi ze Lwowa – syknął. – Ci dwaj, którzy siedzą teraz w Berlinie. Ci sami, których uwolnienia domaga się banda morderców na Morzu Północnym. Miszkin i Łazariew!
– To prawda – zaczął ostrożnie Rudin – zabójstwo kapitana Rudenki z Aerofłotu stanowi niewątpliwie…
– A czy nie jest to prawdą – przerwał Wiszniajew tonem pogróżki – że ci sami dwaj mordercy zabili Jurija Iwanienkę?
Rudin chętnie popatrzyłby teraz na miny Rykowa i Piętrowa. Zrozumiał, że stało się coś złego: ktoś z ciasnego kręgu wtajemniczonych puścił farbę.
Pietrow zagryzł wargi. Również on, nadzorujący teraz KGB z pomocą generała Obrazcowa, dobrze wiedział, że grono ludzi znających prawdę jest w istocie bardzo, bardzo wąskie. Osobiście był już pewien, że tym, który sypnął, musiał być pułkownik Kukuszkin. Człowiek, który najpierw nie zdołał ochronić przed zamachem swego szefa, a później nie umiał zlikwidować jego morderców. Teraz próbował ratować swoją karierę, a może nawet życie – zmieniając obóz i stawiając na Wiszniajewa.
– Owszem, dopuszczamy taką możliwość – odpowiedział wreszcie Rudin – ale nie ma na to dowodów.
– A ja sądzę, że dowody są! – huknął Wiszniajew. – Są dowody, że to właśnie ci dwaj ludzie zamordowali naszego drogiego towarzysza, Jurija Iwanienkę. I za to ich ścigamy.
Rudin przypomniał sobie natychmiast niedawne czasy, kiedy Wiszniajew – gdyby tylko mógł – utopiłby “drogiego towarzysza Iwanienkę” w łyżce wody. Ale odpowiedział rzeczowo:
– To nie ma nic do rzeczy. Już zabójstwo kapitana Rudenki jest zbrodnią, którą musimy przykładnie ukarać, i zrobimy to, choćby w więzieniu w Berlinie.
– Wątpię – odparł Wiszniajew, dobrze symulując oburzenie. – Wygląda raczej na to, że Niemcy ich uwolnią i wyślą do Izraela. Zachód jest słaby i bojaźliwy, nie będzie się długo opierał terrorystom. A jeśli ci dwaj bandyci dotrą żywi do Izraela, zaczną mówić! I myślę… naprawdę tak myślę, kochani towarzysze… że wszyscy tu dobrze wiemy, co oni powiedzą.
– Czego właściwie chcecie? – spytał zimno Rudin. Wiszniajew wstał. Podniósł się również, idąc za jego przykładem, marszałek Kierenski.
– Domagam się – oświadczył pompatycznie Wiszniajew – zwołania nadzwyczajnego zebrania Biura. Tu, w tej sali, jutro wieczorem o dziewiątej. W sprawie najwyższej państwowej wagi. Mam do tego prawo, nieprawdaż, towarzyszu sekretarzu generalny?
Srebrna grzywa Rudina pochyliła się wolno do przodu. Popatrzył na Wiszniajewa spode łba.
– Tak – mruknął – macie takie prawo.
– A zatem do jutra, o tej samej porze – warknął po wojskowemu główny ideolog i sztywno, jakby kij połknął, wyszedł z sali. Za nim, jak cień, marszałek Kierenski.
Rudin odwrócił twarz do Piętrowa.
– Pułkownik Kukuszkin? – upewnił się.
– Na to wygląda. Tak czy inaczej, Wiszniajew już wie.
– Nie ma żadnej możliwości zlikwidowania tych dwóch w Moabicie? Pietrow pokręcił przecząco głową.
– W każdym razie nie do jutra. Nie zdążymy zmontować nowej akcji, z nowym wykonawcą. Może jest jakiś sposób skłonienia Zachodu, żeby ich w ogóle nie wypuszczać z więzienia?
– Nie ma. Wykorzystałem już wszystkie środki, żeby wpłynąć na Matthewsa. Innych sposobów nie znam. Teraz wszystko zależy od niego i od tego cholernego kanclerza z Bonn… Jutro – dodał po chwili – Wiszniajew sprowadzi tu Kukuszkina i zażąda, żebyśmy wszyscy go wysłuchali. A jeśli w tym momencie Miszkin i Łazariew będą już w Izraelu…
O ósmej wieczór czasu środkowoeuropejskiego Andrew Drake, korzystając i tym razem z głosu kapitana Larsena, nadał swoje kolejne ultimatum: “Jutro o godzinie 9.00 wypompujemy z «Freyi» do morza sto tysięcy ton ropy, jeśli nie otrzymamy do tego czasu wiadomości, że Miszkin i Łazariew są już w samolocie, w drodze do Tel Awiwu. Jeśli następnie do godziny 20.00 nie dotrą oni do Izraela, bez dalszej zwłoki wysadzimy «Freyę» w powietrze”.
– To już chyba rzeczywiście ostatni dzwonek – powiedział do siebie kanclerz Busch, kiedy dziesięć minut później przekazano mu treść ultimatum. – Co właściwie pan William Matthews sobie wyobraża? Nikt, absolutnie nikt nie zmusi kanclerza Niemiec do kontynuowania tej ciuciubabki. Dosyć tego.
O ósmej dwadzieścia rząd RFN ogłosił, że podjął jednostronnie decyzję uwolnienia Miszkina i Łazariewa o ósmej rano następnego dnia.
Dziesięć minut później do dowódcy USS “Moran”, komandora Mike'a Manninga, dotarła zakodowana depesza. Po rozszyfrowaniu tekst brzmiał krótko i jasno: “Przygotować się do otwarcia ognia jutro 7.00”. Manning zmiął depeszę w kulkę i jeszcze raz spojrzał przez bulaj w kierunku “Freyi”. Tankowiec był już oświetlony niczym choinka: latarnie i reflektory zalewały nadbudówkę potokami białego światła. Pięć mil od dział “Morana” “Freya” spoczywała na morzu nieruchomo, skazana i bezradna; czekała już tylko, który z dwóch wyznaczonych jej katów pierwszy wykona wyrok.
Kiedy Thor Larsen rozmawiał przez radiotelefon “Freyi” z Kontrolą Mozy, Concorde wiozący Adama Munro przemknął nad ogrodzeniem lotniska im. Dullesa; silne odchylenie kadłuba do tyłu, załamany dziób, otwarte klapy i podwozie gotowe już na pierwszy kontakt z ziemią – upodobniały go do wielkiego drapieżnego ptaka. Zdezorientowani pasażerowie, z twarzami przylepionymi do maleńkich okien niczym złote rybki w akwarium, zauważyli tylko, że samolot nie dokołował do budynku dworca lotniczego; zatrzymał się, z pracującymi wciąż silnikami, na jednym z pasów dojazdowych, przy czekającej czarnej limuzynie. Sprawnie podtoczono do drzwi samolotu wąskie schodki.