„Dobrzy odchodzą w zapomnienie”, powróciło do niego wyszeptane na ucho zdanie. Kogo Murof miał na myśli? Siebie czy też inne wałęsające się po bezdrożach historii bestie? Czy to przypadek, że zadawał ból w ten sam sposób, w jaki odczuwała go przed śmiercią jego żona? Z pewnością był szubrawcem, który - jak de Sade - rozsmakowy- wał się w zbrodni, podnosząc ją do rangi sztuki. Ostatnie stwierdzenie przeraziło go. Nie chciał być czyimkolwiek wspólnikiem. Nie chciał też rozumieć cynicznego żartu, który padł, gdy zapytał nauczyciela o Bellę.
„Zamknąłem ją w skrzyni na strychu”, rzekł Murof.
Po tej odpowiedzi Stern nie zadał już innego pytania, by całkiem się nie ośmieszyć, choć odnosił wrażenie, że ktoś jeszcze przysłuchuje się ich rozmowie.
Dochodziła dwunasta, gdy skonany znalazł się wreszcie przed hotelem. Nie pamiętał, jak i kiedy zgubił aż trzy godziny. Spał, zabłądził, a może naprawdę wykonywał we mgle taniec żurawia?
Ciepła sierpniowa noc mrowiła się nad jego głową milionem gwiazd. Jaskrawe konstelacje wabiły go odwieczną tajemnicą. Tuż obok w bladym świetle księżyca stara, pochylona grusza wcinała się w dach budynku niczym tytaniczny topór.
Jakub Stern zamknął samochód i, omijając rozbite na chodniku klapsy, wszedł do hotelu. Jego właściciel - wysoki, czarny jak diabeł Ormianin Zefir-jeszcze nie spał. Wyjrzał z recepcji, ziewając szeroko. Przepraszał i bił się w pierś, że pomyłkowo dał „panu redaktoru” ostatni pokój, chociaż z elektryką.
- Widoczek na fabryczkę wody sodowej i drewutnię - powiedział jakimś zbolałym głosem. - Jedną noc idzie wytrzymać, ale... Nawet pan nie wie, co się tu wyrabiało - gadał jak nakręcony. - Po pana wyjeździe zjechała tu kupa gości i wielmożny Jehuda Grinbaum, co rok w rok jeździ do cadyka do Biłgoraja. Wszyscy do Kurojada! Pchajo się do tej zarazy jak po relikwie! - Natychmiast się jednak zreflektował i zmienił temat: - Szukał pana jakiś cwaniak z pałacu. Bożył się, że jest pańskim przyjacielem.
- Powiedział mu pan, gdzie mnie szukać?
- Czy to coś złego? Sam pan zaznaczył, że jakby co, to mówić, że pojechał do szkoły, do Rowów.
Stern zamierzał odejść, lecz Zefir przytrzymał go za ramię.
- Ten gość wszedł na górę, do panny Leny.
- Więc i to pan wygadał?
- Sam tam wlazł, ale ten drugi pan, co został jej pilnować, spuścił mu manto. Na moich oczach zaczęli się obaj napier... O co, ja ich nie pytał! Krzyk był, Matko Boska, i płacz. Chciałem biec po policję, ale ten drań wskoczył na motor i dał w rurę. Teraz przycichli i śpią jak owieczki. Czy pan da wiarę, że on...
Jakub nie słuchał. Zaniepokojony zajrzał do numeru, w którym zostawił Lenę pod opieką stażysty. Zefir nie kłamał. Lena ciężko wzdychała przez sen za przepierzeniem, Brodacki zaś bujał się na taborecie, przyciskając do rozbitego czoła zmoczony ręcznik, i nie chciał nikogo widzieć.
Stern wyszedł na korytarz. Zdawało mu się, że pod „szóstką” słyszy chóralną modlitwę. Nocna pokuta, myślał, a może różaniec? Cicho podszedł do swoich drzwi, przekręcił klucz i zniknął w czeluści pokoju.
Nie zapalał światła. Po omacku powiesił marynarkę na krześle, zdjął buty i stanął przy oknie. Przez szybę ozdobioną koronkową zazdrostką widział zagracone podwórko. W świetle księżyca, który właśnie wyjrzał zza chmury, murowany śmietnik przy drewutni wyglądał jak wejście do piekła. Piekło, niebo, piekło, niebo - od kilku godzin prześladowała go ta dziwna gra, w którą włączył się Kloński. Stern, podobnie jak Brodacki, miał wielką ochotę przefaso- wać tę zarozumiałą buźkę. Z tym marzeniem rzucił się na łóżko i w mgnieniu oka zasnął.
Obudził go potworny łomot. Ktoś walił do drzwi. Stern namacał przycisk nocnej lampki. W jej ostrym świetle przy- dybał stado prusaków obgryzających zostawiony na półmisku kulebiak. Ktoś głośno stukał, lecz kto? Brodacki, a może Lena?
Kiedy zerwał się z łóżka, żarłoczne stado pierzchło i odezwał się męski głos. Dałby sobie rękę uciąć, że już gdzieś tę chrapliwą mowę słyszał. Uchylił drzwi. Wąską szparę przesłaniał otłuszczony korpus. Komendant Szumiłło błagał go o pomoc. Wyglądał tak, jak opisał go Krezus - kurdupel od pakowania zwłok do worka. Przez tego właśnie kurdupla o czwartej dziesięć Stern na dobre pożegnał się ze snem. Obudził też Lenę i Brodackiego, prosząc ich, by się natychmiast ubrali.
Jaśniało. Nadchodzący świt różowił na wschodzie wąski pasek nieba. W rześkim powietrzu rozchodził się po ulicy dyskretny zapach palonej cykorii; ktoś wcześnie wstał i parzył zbożową kawę. Upojony tym zapachem, Stern włożył do ust papierosa i rozejrzał się. W fabryczce wody sodowej, na piętrze, paliło się pomarańczowe światło. Niespokojny cień przesunął się po ścianie i zamarł. Jakub zrobił krok w tamtą stronę, lecz wtedy wrzaskliwa sroka ogłosiła z czubka gruszy początek nowego dnia.
Dziennikarz wyjął zapalniczkę, a kiedy odwrócił się od wiatru, stanął nagle twarzą w twarz z Kurojadem. Nie zdążył się odsunąć. Bezzębny Kurojad z kapucynką na ramieniu spojrzał mu w oczy, aż Jakubowi przeszły ciarki po plecach.
- Musis to zrobić! Musis to zrobić i naucyć się milceć! - wycedził, gdy siwa małpka wdrapała mu się na czubek głowy.
Kurojad zapadł się pod ziemię równie szybko, jak się pojawił, zostawiając Sterna zupełnie skołowanego. To, co działo się z nim od kilku dni, przypominało zwariowany film braci Marx Kacza zupa: nieprzerwane pasmo absurdu i groteski. Jeden fakt nie budził w jego filmie wątpliwości - znowu jechał do Rowów redakcyjną tatrą. I był po temu powód. Pół godziny wcześniej Szumiłło odebrał na posterunku telefon. Murof błagał go o pomoc. Kiedy kurdupel dopominał się o szczegóły, włączył się sygnał i panienka z łącznicy oznajmiła, że numer szkoły nie odpowiada.
Nieplanowana podróż dłużyła się. Szumiłło czuł się intruzem. Wiercił się na siedzeniu jak owsik i skarżył na beznadzieję:
- Jeden zdezelowany fiat i trzy łuczniki to chyba za mało jak na miasto powiatowe, co? Auto jak na złość szlag wczoraj trafił, a rowerem z przekładnią Williamsa to można sobie jechać na ryby... A jeszcze do tego ci z województwa sami rozdzielają sobie PWU. Skandal! Po co im na miejskie bruki wojskowe korbowe przekładnie? Konferen- cyjki przed prasą robić to, psia mać, pięknie umieją!
Brodacki milczał, Lena zaś czule gładziła swego obrońcę po obolałej głowie. Niezły widoczek, pomyślał Jakub i spróbował rozruszać smętne towarzystwo. Mając na myśli kapucynkę Kurojada, zapytał, co niezwykłego można hodować w miasteczku o czwartej rano. Po sekundzie usłyszał z ust Leny, że tym czymś są bez wątpienia paznokcie! Błyskotliwa replika odebrała mu chęć do rozmowy. Zdoło- wany, nie zamierzał nikogo przekonywać o spotkaniu z Kurojadem.
W swej grze w piekło i niebo Stern trafił znowu do piekła, w którym zbierało się na letnią burzę. Wiatr przetaczał przez Rowy tumany kurzu, które zasłaniały widok na wąskiej, piaszczystej drodze. Z takiej gęstej chmury wyłoniła się tatra. Minęła murowany kościół i zatoczywszy szeroki łuk, zatrzymała się pośrodku wsi, na niewielkim placu przed drewnianą szkołą, tym samym, który Stern opisał przed kilkoma dniami na łamach „Kuriera”.
Gdy kurz opadł, siedząca przy tylnych drzwiach Lena pierwsza wysiadła, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Zrobiła trzy kroki i natychmiast wycofała się z płaczem do tatry, kryjąc się na siedzeniu. Stern przekręcił klamkę i wolno otworzył drzwi samochodu. Za nim wysiedli pokiereszowany Brodacki i kołyszący się na krótkich nóżkach Szumiłło.