Выбрать главу

śledztwa.

Czcigodny Ronald Adair był drugim synem księcia Maynooth, w owym czasie gubernatora jednej z kolonii w Australii. Jego matka wróciła z antypodów, by poddać się operacji usunięcia katarakty, i wraz z synem Ronaldem i córką Hildą zamieszkała przy Park Lane 427. Młodzi obracali się w najlepszym towarzystwie, i nikt nie wiedział niczego o ich wrogach czy poważnych wadach. Ronald był po słowie z panną Edith Woodley z Carstairs, zaręczyny jednak zerwano za ich obopólną zgodą kilka miesięcy wcześniej. Nic nie wskazywało na to, by młodych łączyło kiedykolwiek głębokie uczucie. Poza tym życie Ronalda płynęło spokojnie i bez zakłóceń; miał on skromne nawyki i łagodne usposobienie. A jednak ten właśnie młody arystokrata zginął niespodziewanie w niezwykle osobliwych okolicznościach wieczorem trzydziestego marca 1894 roku pomiędzy dziesiątą a jedenastą dwadzieścia.

Młodzieniec był zapalonym karciarzem. Grywał często, ale nigdy o wysokie stawki. Był członkiem klubów karcianych „Baldwin”, „Cavendish” i „Bagatelle”. Ustalono, że po kolacji w dniu swojej śmierci rozegrał partię wista w ostatnim z tych klubów, w którym grał również tamtego popołudnia. Pozostali gracze - pan Murray, sir John Hardy i pułkownik Moran - zeznali, że partia została rozegrana do końca, a żaden z graczy nie miał wyraźnej przewagi w kartach. Adair mógł przegrać najwyżej pięć funtów, a że posiadał znaczny majątek, taka strata nie mogła w żaden sposób narazić go na szwank. Grywał codziennie, był jednak ostrożnym karciarzem i zwykle wstawał od stolika jako zwycięzca. Odkryto, że kilka tygodni wcześniej, grając w parze z pułkownikiem Moranem, wygrał w sumie czterysta dwadzieścia funtów od Godfreya Milnera i lorda Balmoral. Tyle na temat ostatnich wydarzeń z życia młodzieńca udało się ustalić policji w toku śledztwa.

Wieczorem w dniu popełnienia przestępstwa Adair wrócił z klubu o dziesiątej. Jego matki i siostry nie było w domu; spędzały wieczór z krewną. Służąca zeznała, że słyszała, jak panicz wszedł do frontowego pokoju na drugim piętrze, który służył mu za salon. Wcześniej rozpaliła tam ogień, a że kominek dymił, otworzyła okno. Z pomieszczenia nie dobiegał żaden dźwięk aż do jedenastej dwadzieścia, kiedy lady Maynooth powróciła z córką do domu. Kobieta poszła do salonu, by życzyć synowi dobrej nocy, ale nie mogła wejść do środka. Drzwi były zamknięte od wewnątrz, a krzyki i stukanie pozostały bez odpowiedzi. Posłano po pomoc, i drzwi zostały wyważone. Ciało nieszczęsnego młodzieńca leżało na podłodze nieopodal stołu. Jego głowa została potwornie okaleczona strzałem z rewolweru, jednak żadnej broni w pokoju nie znaleziono. Na stole leżały dwa banknoty dziesięciofuntowe oraz siedemnaście funtów w srebrze i złocie, ułożone w stosiki o różnej wielkości, a także arkusz papieru, na którym zapisano liczby i nazwiska kolegów Adaira z klubu. Na tej podstawie uznano, że przed śmiercią młodzieniec obliczał swe karciane zyski i straty.

Drobiazgowe badanie okoliczności sprawy skomplikowało ją jeszcze bardziej. Nie udało się przede wszystkim znaleźć powodu, dla którego młody człowiek zamknął drzwi od środka. Istniała możliwość, że uczynił to morderca, który uciekł przez okno, ale znajdowało się ono co najmniej dwadzieścia stóp nad ziemią, a na dole rozciągała się rabatka z kwitnącymi krokusami. Na ziemi nie znaleziono żadnych śladów, podobnie jak na wąskim pasie trawy, oddzielającym dom od drogi. Najwyraźniej drzwi zamknął sam młodzieniec. W jaki jednak sposób poniósł śmierć? Nikt nie zdołałby się wspiąć do jego pokoju, nie zostawiając śladów. Rozważano możliwość, że morderca oddał strzał przez okno, jednak do zadania tak straszliwej rany z rewolweru trzeba by było strzelca wyborowego. Ponadto Park Lane to ruchliwa ulica, a w odległości stu jardów od domu mieści się postój dorożek. Nikt nie słyszał strzału, a jednak na ciele znaleziono dużą ranę, a w pomieszczeniu kulę z rewolweru, spłaszczoną w sposób typowy dla pocisków o miękkim czubku, która, trafiając ofiarę, powoduje jej natychmiastowy zgon. Okoliczności dodatkowo wikłał brak motywu. Jak już mówiłem, młody Adair nie miał żadnych wrogów, a z pokoju nie zginęły pieniądze ani cenne przedmioty.

Przez cały dzień rozmyślałem nad powyższymi faktami, usiłując ułożyć teorię, która mogłaby pogodzić je wszystkie, i znaleźć linię najmniejszego oporu, którą mój nieodżałowany przyjaciel uważał za punkt wyjścia każdego dochodzenia. Muszę przyznać, że nie poczyniłem wielkich postępów. Wieczorem poszedłem na spacer do Hyde Parku i około szóstej znalazłem się na Park Lane, niedaleko skrzyżowania z Oxford Street. Grupa próżniaków stojących na chodniku i gapiących się w jedno z okien pozwoliła mi zlokalizować dom, którego szukałem. Wysoki szczupły mężczyzna w przyciemnionych okularach, co do którego miałem poważne przypuszczenia, że jest nieumundurowanym detektywem, wygłaszał swoją teorię na temat tragedii, inni zaś tłoczyli się wokół, słuchając go. Przecisnąłem się jak najbliżej, ale jego spostrzeżenia wydawały mi się absurdalne, wycofałem się więc nie bez obrzydzenia. Wycofując się, szturchnąłem wykrzywionego staruszka, który stał za mną, i wytrąciłem mu z rąk kilka książek. Podnosząc je, przeczytałem na grzbiecie jednej z nich: Początki kultu drzew, i przyszło mi na myśl, że biedak musi być bibliofilem, który zawodowo lub hobbystycznie zajmuje się zbieraniem osobliwych tytułów. Próbowałem przeprosić go za ten wypadek, jednak tomy, które tak niefortunnie naraziłem na szwank, musiały być bardzo cenne dla właściciela. Staruszek odwrócił się na pięcie, złorzecząc, i zobaczyłem, jak jego zgarbione plecy i białe bokobrody znikają w tłumie.

Obserwacje, jakie poczyniłem przy Park Lane 427, niewiele pomogły w próbach rozwikłania interesującej mnie zagadki. Dom był oddzielony od ulicy płotem o wysokości około pięciu stóp, osadzonym na niskim murku. Każdy mógł zatem łatwo dostać się do ogrodu, jednak okno było całkowicie nieosiągalne, gdyż na ścianie domu nie było rynny ani żadnej innej podpory, bez której nie poradziłby sobie nawet najbardziej wprawny wspinacz. Nie uzyskawszy żadnych nowych informacji, poszedłem z powrotem do Kensington. Byłem w swoim gabinecie niecałe pięć minut, gdy weszła pokojówka i oznajmiła, że ktoś chce się ze mną widzieć. Ku memu zdumieniu, gościem okazał się ten dziwny stary zbieracz książek o chudej, zasuszonej twarzy wystającej spod grzywy siwych włosów; pod prawą pachą miał co najmniej tuzin swych cennych ksiąg.

- Zaskoczył pana mój widok - powiedział dziwnym skrzeczącym głosem.

Przyznałem, że w istocie tak było.

- Cóż, proszę pana, nie jestem pozbawiony sumienia. Szedłem za panem i kiedy zobaczyłem, że wchodzi pan do tego domu, pomyślałem sobie: „Wstąpię do tego uprzejmego dżentelmena i powiem mu, że zachowałem się wobec niego nieco opryskliwie, ale nie miałem nic złego na myśli i jestem mu bardzo wdzięczny za pozbieranie mych książek”.

- To doprawdy błahostka - powiedziałem. - Czy mogę spytać, skąd pan mnie zna?

- Za pozwoleniem, jestem pańskim sąsiadem. Prowadzę małą księgarenkę na rogu Church Street, do której serdecznie pana zapraszam. Może pan sam zbiera książki? Mam tu Ptaki Brytanii, Katullusa i Świętą Wojnę, każdą po okazyjnej cenie. Pięć tomów w sam raz wystarczyłoby, żeby zapełnić tamtą lukę na drugiej półce. Przyzna pan, że nie wygląda ona zbyt porządnie.