Выбрать главу

- Proszę usiąść na kanapie - powiedział Holmes łagodnie. - Rozumiem, że dostał pan mój list?

- Tak, przyniósł go dozorca. Napisał pan, że chce się ze mną spotkać tutaj, by uniknąć skandalu.

- Uznałem, że moje pojawienie się w pańskim domu dałoby powód do plotek.

- A czemu chciał się pan ze mną widzieć? - spytał Turner, patrząc na mego towarzysza z taką rozpaczą w swych zmęczonych oczach, jakby znał już odpowiedź na to pytanie.

- Tak - powiedział Holmes, odpowiadając bardziej na spojrzenie niż na słowa. - O to właśnie chodzi. O McCarthy’ego.

Starzec zatopił twarz w dłoniach.

- Niech Bóg ma mnie w swojej opiece! - wykrzyknął. - Musi pan jednak wiedzieć, że nie pozwoliłbym skrzywdzić tego młodego człowieka. Daję słowo, że pomógłbym mu się wywinąć, gdyby doszło do jego skazania przez sąd podczas sesji wyjazdowej.

- Cieszę się, że pan tak twierdzi - odparł Holmes z powagą.

- Przyznałbym się już wcześniej, gdyby nie moja kochana córeczka. Wiadomość o moim aresztowaniu złamałaby jej serce.

- Nie musi do niego dojść - odpowiedział mój przyjaciel.

- Jak to?

- Nie działam oficjalnie. Przybyłem tu na prośbę pańskiej córki i przeprowadziłem śledztwo z jej polecenia. Młody McCarthy musi jednak zostać zwolniony.

- Ma pan przed sobą umierającego - powiedział stary Turner. - Od lat cierpię na cukrzycę. Lekarz nie daje mi wielkich szans na przeżycie najbliższego miesiąca. Wolałbym jednak dożyć swych dni we własnym domu, a nie za kratami.

Holmes podniósł się z fotela, usiadł przy stole z piórem w ręku i rozłożył arkusz papieru.

- Proszę tylko powiedzieć nam prawdę - rzekł. - Spiszę zeznania, pan je podpisze, a obecny tu pan Watson poświadczy. W razie potrzeby będę mógł się nimi posłużyć, by uratować młodego McCarthy’ego. Daję panu słowo, że nie wykorzystam ich, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne.

- To dobra myśl - przyznał starzec. - Nie wiadomo, czy dożyję do sesji sądu, nie ma to więc dla mnie znaczenia, chciałbym jednak oszczędzić Alice wstrząsu. A teraz do wszystkiego się przyznam. Opowiadanie zajmie znacznie mniej czasu niż popełniony czyn. Nie znał pan zmarłego McCarthy’ego. Mówię panu, to był diabeł wcielony, i niech Bóg pana strzeże przed dostaniem się w ręce takiego człowieka. Trzymał mnie w garści przez dwadzieścia lat i zniszczył mi życie. Opowiem panu, jak znalazłem się pod jego wpływem. W latach sześćdziesiątych pracowałem w kopalni. Byłem wtedy młodym chłopakiem, porywczym i nierozważnym, który przed niczym się nie cofał. Wpadłem w złe towarzystwo, zacząłem zaglądać do kieliszka, nie poszczęściło mi się w poszukiwaniu złota, trafiłem więc do buszu i, krótko mówiąc, zostałem rabusiem. Było nas w bandzie sześciu. Wiedliśmy szalone życie, cieszyliśmy się wolnością, od czasu do czasu napadając na dworce lub zatrzymując pociągi jadące do kopalni. Byłem znany jako Black Jack z Ballarat, a naszą bandę, „Gang z Ballarat”, wciąż jeszcze wspominają w kolonii. Pewnego dnia zaczailiśmy się na konwój ze złotem jadący z Ballarat do Melbourne i zaatakowaliśmy go. Sześciu strażników przeciw sześciu bandytom, czyli walka była wyrównana. Położyliśmy czterech pierwszym strzałem, ale nim dostaliśmy się do ładunku, zginęło trzech naszych. Przyłożyłem lufę do głowy woźnicy, którym był właśnie McCarthy. Boże, żałuję, że go wtedy nie zastrzeliłem! Darowałem mu życie, choć widziałem, jak przygląda mi się swoimi małymi złośliwymi oczkami, zupełnie jakby starał się zapamiętać moją twarz. Uciekliśmy ze złotem, które uczyniło nas bogaczami; nie budząc niczyich podejrzeń, wyjechaliśmy do Anglii. Tam pożegnałem się z towarzyszami i postanowiłem prowadzić ciche szacowne życie. Kupiłem posiadłość, która akurat była wystawiona na sprzedaż, i starałem się używać swego majątku w szlachetnych celach, by odkupić sposób, w jaki go zdobyłem. Ożeniłem się, a choć moja żona zmarła młodo, zostawiła mi moją kochaną Alice. Była zaledwie dzieckiem, ale jej małe rączki wskazały mi właściwą drogę życia wyraźniej, niż mógłby to zrobić ktokolwiek inny lub cokolwiek innego. Krótko mówiąc, stałem się innym człowiekiem i nie szczędziłem starań, by odkupić dawne winy. Wszystko układało się jak najlepiej do chwili, gdy wpadłem w łapy McCarthy’ego. Pojechałem w interesach do Londynu i spotkałem go przy Regent Street. Był bez grosza przy duszy. „No proszę, Jack! - Chwycił mnie za ramię. - Od dziś będziemy jak rodzina. Zajmiesz się mną i moim synem. Jeśli nie zechcesz. cóż, Anglia to piękny praworządny kraj, i w pobliżu zawsze znajdzie się jakiś policjant”. Przyjechali tu za mną. Nie sposób było się ich pozbyć. Zamieszkali za darmo na mojej najlepszej ziemi. Nie dane mi było choć przez chwilę zaznać spokoju, odpoczynku czy się zapomnieć. Gdzie bym się nie obrócił, widziałem chytrą uśmiechniętą twarz McCarthy’ego. W miarę dorastania Alice moja sytuacja stawała się coraz gorsza, bo ten szczwany lis rychło dostrzegł, że bardziej niż policji boję się ujawnienia mej przeszłości córce. Dałem mu wszystko, czego zażądał: ziemię, pieniądze, domy, aż w końcu sięgnął po coś, czego nie mogłem mu oddać. Po Alice. Jego syn dorósł, podobnie jak moja córka, a że wszyscy wiedzieli o moim słabym zdrowiu, McCarthy uznał, że warto, by jego potomek odziedziczył cały mój majątek. W tej kwestii byłem jednak stanowczy, nie mogłem pozwolić jego przeklętej krwi zmieszać się z moją. Nie miałem nic przeciwko temu młodemu człowiekowi, ale przecież był jego synem, i to wystarczyło. Zdecydowanie upierałem się przy swoim, wówczas McCarthy zaczął mi grozić. Umówiliśmy się na spotkanie nad jeziorem, w połowie drogi między naszymi domami, by porozmawiać o całej sprawie. Kiedy dotarłem na miejsce, znalazłem go pogrążonego w rozmowie z synem, zapaliłem więc cygaro i zaczaiłem się za drzewem, czekając, aż zostanie sam. Kiedy jednak słuchałem jego słów, górę wziął mój stanowczy bezkompromisowy charakter. Nakłaniał chłopaka do ożenku z moją córką, nie liczył się zupełnie z jej zdaniem, jakby chodziło o jakąś uliczną dziewkę. Doprowadziła mnie do szaleństwa myśl, że to, co jest dla mnie najdroższe na świecie, miałoby wpaść w łapy tego człowieka. Za wszelką cenę pragnąłem przerwać łączącą nas mroczną więź. I tak byłem umierający, pogrążony w rozpaczy. Zachowałem jasny umysł i nieco sił fizycznych, wiedziałem jednak, że mój los jest przesądzony. Ale moja cześć i moja córka! Mogłem wszystko uratować, uciszając tego łajdaka. Zrobiłem to, panie Holmes, i zrobiłbym to ponownie. Zgrzeszyłem ciężko, ale odkupiłem to życiem w męczeństwie. Nie mogłem jednak ścierpieć, by Alice wpadła w matnię, w której sam tkwiłem. Zabiłem go i nie czułem się bardziej winny, niż gdybym ubił wściekłe dzikie zwierzę. Jego syn zawrócił, słysząc krzyk, ale ja byłem już pod osłoną lasu; musiałem jednak wrócić po płaszcz, który upuściłem podczas ucieczki. Oto cała prawda o tym, co się stało, panowie.

- Nie mnie pana osądzać - stwierdził Holmes, kiedy starzec podpisał zeznanie. - I modlę się, by nigdy nie ulec takiej pokusie.

- Oby nigdy to pana nie spotkało. A co pan zamierza zrobić?

- Nic, mając na względzie pański stan. Sam pan wie, że niedługo przyjdzie panu odpowiedzieć za swe czyny przed najwyższym sądem. Zatrzymam pańskie zeznania, i jeśli McCarthy zostanie skazany, będę zmuszony ich użyć. Jeśli do tego nie dojdzie, nikt ich więcej nie zobaczy. Dochowamy pańskiej tajemnicy zarówno za pana życia, jak i po śmierci.