— Tam do licha, człowieku! — wyjąkał Depleach, zacinając się niemal z przejęcia. — Niechże pan da spokój nieboszczykom! Toć to już sprawa miniona i pogrzebana od tylu lat! Oczywiście, że Karolina była winna. Gdyby pan ją wtedy widział, sam byłby pan o tym najgłębiej przekonany. Było to wprost wypisane na jej twarzy. Powiedziałbym nawet, że wyrok sprawił jej ulgę. Nie bała się wcale. Ani cienia nerwowości. Pragnęła tylko, żeby proces jak najprędzej się skończył. Bardzo dzielna kobieta, doprawdy!
— A jednak — zauważył Poirot — przed śmiercią zostawiła list, który miał być wręczony córce z chwilą, gdy skończy dwadzieścia jeden lat. W liście tym przysięga, że była niewinna.
— Ba! Nic w tym nie ma dziwnego — odrzekł sir Montague Depleach. — Pan czy ja na jej miejscu zrobilibyśmy to samo.
— Jej córka twierdzi, że Karolina nie była tego typu kobietą!
— Córka twierdzi! Phi! A cóż ona może o tym wiedzieć? Mój drogi panie Poirot, w okresie procesu córka była małym dzieckiem. Ileż ona mogła mieć? Cztery, pięć lat? Zmieniono jej nazwisko i wysłano z Anglii do jakichś krewnych. Cóż może z tego pamiętać?
— Dzieci wykazują czasem doskonalą znajomość ludzi — zauważył Poirot.
— Bardzo być może. Ale nie wiadomo, czy tak właśnie jest w naszym wypadku. Córka chce oczywiście wierzyć, że jej matka była niewinna. Niech więc dalej wierzy! Cóż to komu szkodzi?
— Ale, niestety, ona żąda dowodów.
— Dowodów, że Karolina Crale nie zabiła swego męża?
— Tak jest.
— No, więc ich nie zdobędzie — oświadczył Depleach.
— Tak pan sądzi?
Znakomity adwokat spojrzał z namysłem na rozmówcę.
— Panie Poirot, zawsze uważałem pana za uczciwego człowieka — rzekł. — Ale co pan właściwie robi? Stara się pan zarobić pieniądze, grając na uczuciach jakiejś dziewczyny?
— Nie zna pan tej dziewczyny. Jest niezwykła. Odznacza się niespotykaną siłą charakteru.
— Tak, mogę sobie wyobrazić, że córka Amyasa i Karoliny Crale’ów może być silna. Ale o co jej chodzi?
— Chce znać prawdę.
— Hm. Obawiam się, że ta prawda będzie dla niej ciężko strawna. Doprawdy, kochany Poirot, sądzę, że tu nie może być wątpliwości. Pani Crale zabiła swego męża.
— Daruje mi pan, drogi przyjacielu, ale muszę się osobiście o tym upewnić.
— Nie mam pojęcia, co więcej może pan zrobić. Niech pan sobie przeczyta sprawozdania prasowe z procesu. Humphrey Rudolph występował jako oskarżyciel publiczny. Już nie żyje. Zaraz, zaraz! Kto był jego zastępcą? Aha, młody Fogg, zdaje mi się. Tak, Fogg. Może pan z nim pogadać. A poza tym żyją jeszcze ludzie, którzy byli świadkami całej historii. Wątpię jednak, czy będą zachwyceni, że odgrzebuje pan te dawne sprawy. Ale chyba uda się panu coś niecoś z nich wydobyć. Pan potrafi owinąć każdego wokół palca.
— Ach tak. Osoby w to zamieszane. To bardzo ważne. Pamięta pan może, kto to był?
Depleach zastanowił się.
— Chwileczkę. To już kawał czasu. Prawdę powiedziawszy, wchodziłoby tu w grę tylko pięć osób, oczywiście, nie licząc służby, dwojga oddanych staruszków. Byli piekielnie wystraszeni i nie wiedzieli o niczym. Nie sposób ich podejrzewać.
— Więc pięć osób. Proszę mi coś o nich opowiedzieć.
— Cóż, przede wszystkim Filip Blake. Był najlepszym przyjacielem Crale’a i znał go chyba od dziecka. Podczas tragedii bawił w ich domu. Ten żyje. Spotykam go nawet na golfie od czasu do czasu. Mieszka w St. Georges Hill. Makler giełdowy. Gra na giełdzie z dużym szczęściem. Ostatnio może za bardzo przytył.
— Doskonale. Następny?
— Poza tym był jeszcze starszy brat Blake’a. Obywatel ziemski, wielki domator.
Coś zaświtało w mózgu Poirota. Usiłował stłumić ten sygnał, nie powinien przecież stale myśleć o dziecinnych wierszykach. W ostatnich latach stawało się to już wprost obsesją. A jednak dzwoneczek nie przestawał dzwonić: Jedna Świnka na targ biegała, druga świnka w domu siedziała...
— Siedział dużo w domu, tak? — mruknął.
— Właśnie o nim panu opowiedziałem. Miał bzika na punkcie ziół i różnych traw leczniczych. Taki amator-zielarz. To jego mania. Zaraz, zaraz, jak to on się nazywał? Takie jakieś imię z literatury. O, już wiem! Meredith. Meredith Blake. Nie mam pojęcia, czy jeszcze
żyje.
— Kto jeszcze?
— Jeszcze? No, cóż? Przyczyna całej katastrofy. Ta dziewczyna, Elza Greer.
— Trzecia świnka mięsko zajadała — szepnął Poirot.
Depleach spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— O, niewątpliwie! Bestyjka była dość żarłoczna, to znaczy sprytna i bezwzględna. Od tego czasu zdążyła już mieć trzech mężów. Jest stałą klientką sądu do spraw rozwodowych. Nic sobie z tego nie robi. W dodatku każda zmiana jest zmianą na lepsze. Nazywa się teraz lady Dittisham. Proszę wziąć do ręki pierwszy lepszy numer „Tatlera”, a z pewnością ją pan tam znajdzie.
— A pozostałe dwie osoby?
— Jeszcze była guwernantka. Nie pamiętam, niestety, jak się nazywała. Miła kompetentna osoba. Thompson czy Jones, coś w tym rodzaju. No i wreszcie dziewczynka, przyrodnia siostra Karoliny Crale. Mogła mieć wtedy najwyżej piętnaście lat. Cieszy się teraz pewnym rozgłosem. Wykopuje różne rzeczy z ziemi i bada prehistorię! Nazywa się Warren. Angela Warren. Dzisiaj to dość groźna młoda osoba. Spotkałem ją gdzieś ostatnio.
— A więc to nie ta mała świnka, co kwiczała: kwil kwil kwil
Sir Montague Depleach spojrzał na Poirota nieco podejrzliwie. Po chwili powiedział oschle:
— Miała w życiu powody, żeby kwiczeć: kwil kwil Jest zeszpecona, uważa pan. Ma głęboką bliznę przez cały policzek. Bo. ale pan sam się pewno o wszystkim dowie.
Poirot wstał.
— Bardzo panu dziękuję, był pan doprawdy bardzo dla mnie uprzejmy. Jeżeli pani Crale nie zamordowała swego męża.
Depleach przerwał mu:
— Ależ zamordowała, drogi panie, zamordowała! Niech mi pan wierzy.
Poirot jednak mówił dalej, nie zwracając uwagi na słowa mecenasa.
— .to, biorąc logicznie, zbrodni musiała dokonać jedna z tych pięciu osób.
— Przypuszczam, że któraś z nich mogła jej dokonać — rzekł z powątpiewaniem Depleach — ale nie widzę żadnego powodu, dla którego miałaby tę zbrodnię popełnić. Absolutnie żadnego powodu! Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że żadna z nich tego nie zrobiła. I niech pan to sobie wybije z głowy, drogi panie.
Ale Herkules Poirot tylko uśmiechnął się i potrząsnął głową.
Rozdział drugi Prokurator
— Winna bez wątpienia! — stwierdził krótko pan Fogg.
Herkules Poirot patrzył w zamyśleniu na gładko wygoloną, szczupłą twarz prawnika.
Quentin Fogg, prokurator JKM, był typem całkowicie odmiennym od sir Montague’a Depleacha. Depleach posiadał jakąś moc, magnetyzm. Miał sugestywną, despotyczną nieco indywidualność. Zawdzięczał swoje sukcesy szybkiej i dramatycznej zmianie taktyki. Przystojny, uroczy światowiec potrafił w jednej chwili przedzierzgnąć się w wilkołaka, odsłaniającego zęby w szyderczym uśmiechu, czyhającego na zgubę przeciwnika.
Quentin Fogg był szczupły, blady, całkowicie pozbawiony tak zwanej indywidualności. Zadawał pytania spokojnie i beznamiętnie, za to jednak niezmordowanie. Jeżeli Depleacha można by porównać do rapieru, to Fogg był świdrem. Wiercił wytrwale i uporczywie. Nie osiągnął nigdy wielkiej sławy, ale był pierwszorzędnym prawnikiem. Zazwyczaj wygrywał swoje sprawy.
Herkules Poirot przyglądał mu się zamyślony.