— Głupi stary wariat…
— Ładnego sobie Witek wujaszka znalazł — ironizował Mik.
— Precz! Precz! — rzucił jeszcze parę razy nieznajomy za odchodzącą w głąb ulicy młodzieżą.
W wozie pozostał tylko Witek. Był wyraźnie zaskoczony rozwojem sytuacji.
— Za ostro pan na nich najechał — powiedział po chwili milczenia. — Rozumiem, że podpisywać nie było sensu, ale trochę to głupio wyszło…
Nieznajomy stał przed wozem patrząc na stojącą przy maszynie młodzież. Widać było, że nie spieszą się z odlotem.
— Dlaczego twój ojciec nie wraca? — zapytał nagle nieznajomy. Chłopiec spojrzał na zegarek.
— Już niedługo. Za dwadzieścia minut.
— Gdzie on jest? Zaprowadź mnie do niego.
— Zaraz będzie. Poczekajmy.
— Zaprowadź mnie! — nieznajomy coraz bardziej się denerwował.
— Jak pan chce — powiedział chłopiec z ociąganiem, wychodząc z wozu. — Ale nie wiem, czy jest sens… Na pewno bardzo zajęty i każe nam czekać.
— Chodźmy! — ponaglił nieznajomy.
Hali mieszczący stację szybkobieżnych wind był o tej porze pusty. W przejściu kontrolnym automatyczny strażnik zadał sakramentalne pytanie: „Do kogo,?”, a na prośbę o połączenie z inżynierem Redą przekazał, tak jak było do przewidzenia, odpowiedź, iż będzie wolny za 15 minut.
Nie pozostawało więc nic innego jak czekać, ale Witkowi nie bardzo się to uśmiechało, zwłaszcza że nieznajomy stawał się coraz bardziej natarczywy. Przyszło mu do głowy, że najlepiej będzie powozić go trochę po hucie.
— Czy był pan kiedy na dole w takim zakładzie?
— Na dole? — zdziwił się nieznajomy.
— Widok nie z tej ziemi… Na siedemnastym poziomie można podejść bardzo blisko centralnej kaskady. Galeria ma ściany z esteglasu, a powietrze jest chłodzone.
— I tam jest twój ojciec?
— Chyba tam. A jeśli nie, to powiedzą nam, gdzie go można znaleźć. No co? Jedziemy?
— Prowadź!
Przeszli w głąb hallu i po krótkiej pertraktacji Witka z automatem kontrolnym drzwi jednego z dźwigów stanęły przed nimi otworem. Zjazd na dół zajął im zaledwie kilkadziesiąt sekund. Nieznajomy wydawał się znacznie bardziej opanowany niż na górze. Tylko nerwowe ruchy warg, powtarzających bezdźwięcznie jakieś słowa, mogłyby świadczyć, iż spokój jego jest pozorny.
Na stacji wind siedemnastego poziomu nie zastali nikogo. Tylko gdzieś z głębi jasno oświetlonych korytarzy dobiegały dalekie echa ludzkich głosów i jednostajny pomruk maszyn.
Witek, dumny z roli przewodnika, nie szczędził wyjaśnień i uwag: — Pójdziemy wprost do spektroskopii i stamtąd na galerię. Mamy mało czasu, a gdyby się chciało zwiedzić dokładniej choćby tylko ten poziom, trzeba by łazić przez parę godzin.
Może jeszcze uda nam się zajrzeć na oddział obróbki fotonowej, ale wolałbym najpierw znaleźć ojca. Tam nie lubią, jak się ktoś obcy kręci.
— Tak. Najpierw do twojego ojca! — podchwycił nieznajomy.
— Ojciec stara się o nowe generatory wielkiej mocy, bo chciałby pójść głębiej, jeszcze kilometr albo i dwa, i uruchomić nowe kaskady ciągłego wytopu. Powiedział nawet w ministerstwie, że wszystko rzuci, jak mu nie dadzą pieniędzy. Ale oni wiedzą, że on tego nigdy nie zrobi. I dlatego zwlekają, chociaż zdają sobie sprawę, że ojciec ma rację. Mama jest pewna, że on postawi na swoim. A wie pan, że on to wszystko budował, jak mnie jeszcze na świecie nie było? Wtedy ten kombinat był najnowocześniejszy w całej Europie! Ojciec miał wtedy…
— Daleko jeszcze? — nieznajomy przerwał niecierpliwie zwierzenia chłopca.
Witek wskazał drzwi w końcu korytarza.
— Już jesteśmy!
Przyspieszył kroku i stanął u otwartego już wejścia, czekając na nieznajomego.
Mężczyzna wszedł, rozejrzał się po sali i zatrzymał jak wryty zaraz za progiem. Wodząc wzrokiem po wnętrzu laboratorium, po setkach ekranów pulsujących krzywymi i napisami, po zmieniającej się nieustannie różnobarwnej mozaice świateł na tablicach modelowych, to znów po białych postaciach siedzących przy pulpitach sterowniczo-kontrolnych — przypominał człowieka nagle wyrwanego ze snu.
Niektórzy z pracowników zauważyli wejście młodego Redy z nieznajomym. Jakaś kobieta w białym kombinezonie kiwnęła ręką na Witka.
— Szukasz ojca? — zapytała Ściszonym głosem.
— Tak. Czy już wyszedł?
— Jest na galerii. Ale lepiej tu poczekaj, bo jest bardzo zajęty. Chyba, że coś naprawdę pilnego…
— Mnie się nie spieszy… Ale ten — wskazał ruchem głowy na nieznajomego — chce się widzieć koniecznie z ojcem. Niech się pani mu przyjrzy. Kogo on pani przypomina?
Kobieta spojrzała na stojącego przy drzwiach mężczyznę.
— Nie wiem.
— „Człowiek znikąd”. Czy nie podobny? Zwłaszcza teraz, jak tak stoi i patrzy.
— Może. Ale ja nie bardzo sobie przypominam, jak wygląda „człowiek znikąd”. A naprawdę kto to jest?
— Jakiś gość z zagranicy. Odlatuje jutro rano do Rzymu.
— Wygląda, jakby było mu niedobrze — zauważyła kobieta.
— To bardzo możliwe — zaniepokoił się chłopiec. — Godzinę temu miał wypadek… Chodźmy do niego!
Nieznajomy patrzył na kobietę nieufnie. Powiedział coś cicho — czego jednak nie byli w stanie zrozumieć.
— Czy pan źle się czuje? — spytał Witek.
— Może poprosić lekarza? — dorzuciła kobieta.
Spojrzał na nią z lękiem.
— Nie! Nie! Gdzie twój ojciec? — zwrócił się gwałtownie do chłopca.
— Jest na galerii. Zaraz tu będzie.
— Chodźmy tam… Ja… nie chcę tu… czekać!
— Dyrektor Reda jest w tej chwili bardzo zajęty — powiedziała kobieta.
— Ja muszę go widzieć. Zaraz!
— Jeśli to rzeczywiście tak pilna sprawa, to proszę. Poprowadziła ich przez salę do małych drzwiczek, za którymi biegły w dół metalowe schody.
— Weź okulary ochronne! — rozległ się głos automatu czuwającego nad bezpieczeństwem pracy.
Nad podajnikiem, przy szlabanie zagradzającym drogę w dół, migotała lampka sygnalizacyjna.
Witek sięgnął po okulary i przegroda odskoczyła.
— Niech pan też weźmie! — powiedział chłopiec do nieznajomego, stojącego bezradnie przed szlabanem. — Inaczej nie puści!
Gdzieś pod nimi, przy końcu pochylni, jarzyło się żółtawe światło, przybierające chwilami jasną, niemal błękitnawą barwę. Biegnące skrajem tunelu schody prowadziły na podest, a potem skręcały w dół, w głąb podziemi.
Młody Reda zatrzymał się jednak na podeście, czekając na nieznajomego.
— Tędy! — wskazał w głąb korytarza zakończonego ostrym zakrętem. Tu właśnie na gładkich płytach odbijały się jaskrawe refleksy, dostrzegalne już ze schodów. Zza ścian dochodził głuchy łoskot.
Nieznajomy wyprzedził nieco chłopca i pierwszy wyminął zakręt, wchodząc w krąg światła. Oślepiony blaskiem cofnął się jednak i chwytając Witka za ramię, zapytał z lękiem: — Gdzie my jesteśmy?
— Przy centralnej kaskadzie — wyjaśnił chłopiec, ale nieznajomy zdawał się nie rozumieć jego słów.
— Nie pan założy okulary i idzie za mną! No, chodźmy już! — ponaglił chłopiec. — Zaraz pan zobaczy. To widok nie z tej ziemi! — pociągnął nieznajomego za sobą.
Przed nimi kłębiła się ściana ognia. Snopy iskier, uderzając raz po raz o przezroczystą przegrodę, unoszone jakimś szalonym, wichrem, wystrzelały w górę tysiącznymi racami.
— Boże miłosierny! Co to? — nieznajomy wpił kurczowo palce w ramię chłopca.
— Istne piekło! — zaśmiał się z dumą Witek. — Przejdźmy trochę dalej na prawo. Stamtąd widać kręgi kaskady.