Gniew i oburzenie choćby z najsłuszniejszych wypływały intencji, na manowce mogą prowadzić… Rozwagi dużo potrzeba i cierpliwości. Łatwiej zgubić niżeli odzyskać zgubę.
Pomyśl, synu…
Mnich patrzył niepewnie na starca.
— Nie wiem, co znaczą słowa twoje, ojcze czcigodny. Starzec opuścił głowę na piersi i przymknąwszy powieki trwał tak nieruchomo dłuższą chwilę.
— Pytasz, synu, czemu Kościół do krucjaty nie wzywa? — podjął wreszcie, jakby z wysiłkiem. — Był czas, gdy świat, który cię tak przeraża, dopiero rodzić się poczynał.
Wydawało się wtedy, że tylko poprzez walkę z tym światem można ludzkość dla Boga uratować. Ale chociaż Kościół nasz nie szczędził sił — a wierz ml, siły jego wówczas niepomiernie potężniejsze niż dziś były — nie na wiele się to zdało. Chociaż bowiem jest to świat nie w wierze, lecz w rozumie swych dróg szukający, wiele zła i nieprawości od wieków człowieka trapiących zdołano w nim wyplenić. I w tym jego siła!… Nie może być więc on dziełem Szatana, jak mniemasz, synu. Ślepotą byłoby nie widzieć tego i właściwych wniosków nie wyciągnąć… Nie przeciw światu temu, lecz wraz z nim podążyć trzeba, pilnie bacząc, aby drogi nie zgubić i tego, co najcenniejsze w spuściźnie chrystusowej, nie zatracić.
Nie o blaski chwały Kościoła tu chodzi lecz o jego istnienie… Czy ty mnie rozumiesz?
— Tak, ojcze. Straszny jest sens tego, co mówisz…
— Nie bądź małej wiary! Drogi Opatrzności są niezbadane…
— Wiem o tym. Ale… jeśli właśnie z woli Opatrzności ja tu… poprzez wieki przeniesiony…
Starzec poruszył się niecierpliwie.
— Słuchaj co ci powiem: wiele już kąkolu od twoich czasów wypleniono na ziemi i boję się, abyś, szukając go zbyt gorliwie, dobrego ziarna nie zdeptał…
— Czyżbyś gotów był twierdzić że świat ten może Boga radować?
— Myślę, synu, że więcej niż ten z którego przybyłeś.
— To nieprawda! — zawołał inkwizytor z oburzeniem. — Otwórz szerzej oczy, a zobaczysz!
Ten świat nie może być Panu Naszemu miły! Ludzie nie szukają Boga, lecz przyjemności ziemskich!… Nie prawdy, lecz jej zaprzeczenia? Wydaje im się, że są mądrzejsi od Boga samego! O naiwni! O ślepi! Wydaje im się, że władają naturą, a nie widzą, że to tylko diabelska sztuka i omamienie! Czy nie widzisz, ojcze, że górze nam? Doszło już do tego, że nikt na tej ziemi, nawet mąż świętobliwy, nie dokona kroku bez pomocy diabelskich sił!…
Nie zaspokoi pragnienia i głodu, nie okryje swego ciała, nie schroni głowy przed ciemnością nocy! Nawet ja, choć mam oczy otwarte i widzę zło, musiałem z pomocy tych ciemnych sił korzystać, aby móc dotrzeć tu, do Piotrowej Stolicy!
Starzec pokręcił przecząco głową.
— Mylisz się, synu. To nie są dzieła szatana. To stworzył człowiek swą pracą i wytrwałością. A Bóg mu błogosławił!
— Jak możesz tak mówić? Ja wiem lepiej!
— Pycha przemawia przez ciebie, synu. Pycha i niewiedza.
Mnich uniósł ręce. Już chciał uderzyć starca, ale się opamiętał. Opuścił głowę w pokorze.
— Dziękuję ci, ojcze, żeś mnie ustrzegł od grzechu. Jam proch tylko i nędzny robak. Ale jeśli Pan Nasz zechce… Ojcze! Ja nie przez pychę tak mówię! Nie wiesz, co przeżyłem…
Niczym są czyśćca otchłanie! Choć i tam dane mi było przebywać. Tu, na Ziemi najcięższa próba! Najtrudniej pokonać samego siebie… Swego ułomnego ducha i grzeszne ciało. Czy wiesz, ojcze, że nim oczy mi się otwarły, stanąłem na brzegu przepaści piekielnej?
— Mów synu. Powiedz wszystko szczerze.
— Straszny grzech ciąży na mej duszy. Jakąż pokutą zmazać go potrafię? Czy zasłużę na przebaczenie?
— Wiem, twoje życie nie było łatwe. Znaczyły je krew i ogień… Ale to minęło i nie powróci. Nie ty byłeś zresztą winien temu.
— Nie to, ojcze. Ja — zgrzeszyłem słabością. Czy wolno mnie usprawiedliwiać? Ja nie chciałem widzieć, jak jest naprawdę… Nie chciałem pamiętać, że piękno ciała rzadko idzie w parze z pięknem duszy. Ojcze! Ja wielbiłem ją jak świętą! Całowałem kraj jej szaty..
Czyżbym aż tak był ślepy? Szatan tylko dlatego mógł przysłonić mi oczy, że sam dałem mu przyzwolenie.
— O czym mówisz? Nie rozumiem.
— Ojcze. Ja wielbiłem… czarownicę.
Starzec poruszył się niespokojnie.
— Jeśli tylko o to chodzi…
— Czy Bóg mi przebaczy?
— I dlatego uciekłeś?
— Nie, ojcze, ja nie uciekłem. Wiem, że moim obowiązkiem jest uratować jej duszę.
Choćby i z pozoru wbrew jej woli… Wbrew jej ciału!
Starzec wstał.
— Myślisz, że Boga radował widok płonących stosów? — rzucił z sarkazmem. — Że w imię Jego należy łamać piąte przykazanie?
Münch stropił się, ale tylko na chwilę.
— Bóg boleje nad zatratą duszy człowieka. Ciało jest śmiertelne i słabe… Nie nad nim należy boleć… Celem jest zbawienie duszy! Powiedz, ojcze, cóż stało się z Kościołem?
Gdzież jego siła i nieugiętość w służbie sprawy bożej? Czy rosną szeregi walczących?
— Nie w ilości rzecz…
— Jakiż jest więc według ciebie sens istnienia Kościoła?
— Pomagać ludziom dobrze czynić. Dawać im otuchę…
— Otuchę? Ale przecież…
— Tłumaczyłem ci już, ale widzę, że nie pojąłeś porównania… Świat i Kościół różnymi Idą drogami, lecz cele Ich nie są sprzeczne. Wierzę w to głęboko. W tym przejawia się mądrość boża. A nasze zadania, sens służby naszej?… Pomagać ludziom. Ci, którzy potrzebują pociechy i słowa bożego, znajdują je w Kościele…
— A ilu jest tych potrzebujących? Czy wielu?
— Po co liczyć… Wierz mi: za tych, co Boga ustami i myślą nie chwalą, modlić się nam w dwójnasób trzeba. Ale najważniejsze jest, aby ludzie byli lepsi… Nie dla nagrody w niebie ani strachu przed piekłem, ale dla miłości Prawdy. I są lepsi. Lepsi niż kiedyś byli… — urwał na chwilę. — Gdybyż można mieć pewność, że nasz udział w tym dziele godny był Mistrza naszego… — dorzucił na wpół do siebie.
Modest z przerażeniem patrzył w twarz starca.
— I ty to mówisz?! I ty… też?… To samo… To samo… Czyś ty ślepy? Czy też zaprzedałeś swą duszę? A może powiesz, jak ten fałszywy spowiednik: że nigdy nie było i nie ma zaprzedanych diabłu kacerzy i czarownic? Ze czasy, gdy Kościół nasz w pełnej chwale i mocy tępił herezję i gromił czarta — to czasy upadku?
— Piąte przykazanie, mój synu! Nawet w imię Boga łamać go nie wolno!
— A więc śmiesz twierdzić, że ojcowie soborów świętych, że patron naszego zgromadzeni?
— święty Dominik, że Najwyższa Kongregacja Świętego Oficjum… — urwał przerażony własną myślą.
— Nie nam Ich dziś sądzić… — powiedział starzec patrząc w zamyśleniu w światło wiecznej lampki.
Zapanowało, milczenie. Inkwizytor stał nieruchomo wpatrzony z uporem w twarz starego człowieka. Nagle z ust jego wyrwały się trzy słowa pełne rozpaczy i niepokoju: — Ktoś ty?! Powiedz!!!
Na ustach starca pojawił się zagadkowy uśmiech.
— Kim jestem? No, jak myślisz, mój synu? — podjął zachęcająco.
Oczy Müncha rozszerzyły się, przybierając wyraz osłupienia. Odskoczył gwałtownie od starca, zasłaniając rękami twarz, a z ust jego wydobył się ochrypły krzyk, wracając głuchym echem odbity od ścian i sklepienia kaplicy.
— Precz Szatanie!!! Apage!
Zapłonęły wszystkie światła. Z otwartych raptownie drzwi zakrystii wypadło kilku mężczyzn w sutannach. Dwóch podbiegło do Modesta, usiłując go obezwładnić, trzeci przyskoczył do starca.