Выбрать главу

Logain wciąż trzymał swój splot, czując, jak Jedyna Moc pulsuje w jego wnętrzu.

Potęga. Strach.

– Proszę – szepnął Androl łagodnie. – Tam są dzieci, Logainie. Oni mordują dzieci…

Logain zamknął oczy.

Mat jechał pomiędzy bohaterami Rogu. Najwidoczniej to, że przez pewien czas był Dmącym w Róg, zapewniło mu pośród nich jakieś szczególne miejsce. Dołączyli do niego, wołali i rozmawiali z nim tak, jakby go dobrze znali. Wyglądali tak… bohatersko, wysocy i otoczeni mgłą, lśniącą w pierwszych promieniach świtu.

W bitewnym zamieszaniu zadał w końcu pytanie, które dręczyło go już od dłuższego czasu.

– Nie jestem chyba, do cholery… jednym z was, prawda? – zwrócił się do Henda Zabójcy. – No wiesz… skoro bohaterowie też się rodzą, potem giną i… no, robią to, co wy.

Potężny mężczyzna wybuchnął śmiechem, rozparty na gniadym rumaku, który rozmiarami mógłby się niemal równać z seanchańskim konio-dzikiem.

– Wiedziałem, że o to zapytasz, Graczu!

– W takim razie na pewno przygotowałeś jakąś piekielnie dobrą odpowiedź. – Mat poczuł, że się rumieni, domyślając się już, co usłyszy.

– Nie, nie jesteś jednym z nas – odparł Hend. – Możesz spać spokojnie. Chociaż dokonałeś aż nadto, by zasłużyć sobie na miejsce pośród nas, to nie zostałeś wybrany. Nie wiem dlaczego.

– Może dlatego, że nie miałbym ochoty zrywać się za każdym razem, kiedy ktoś zagra na tym przeklętym instrumencie.

– Może! – Hend wyszczerzył zęby i ruszył galopem w stronę najeżonej linii sharańskich włóczni.

Mat nie dowodził już ruchami wojsk na polu bitwy. Rozstawił je na wszystkich frontach na tyle dobrze, że teraz, z pomocą Światłości, poradzą sobie same i jego obecność nie była już konieczna. Jechał więc teraz przez płaskowyż, głośno krzycząc i walcząc wraz z bohaterami.

Elayne wróciła i poderwała do walki swoje wojska. Mat widział jej sztandar, spleciony dzięki Jedynej Mocy, lśniący wysoko w powietrzu i dostrzegł nawet w oddali kogoś podobnego do niej, w otoczeniu żołnierzy, z kaskadą włosów lśniących jak jasny płomień.

Sama wyglądała jak jeden z przeklętych bohaterów Rogu.

Mat wydał okrzyk radości na widok seanchańskiej armii maszerującej ku północy na spotkanie oddziałów Elayne i pojechał dalej wzdłuż wschodniego skraju Wzgórz. Wkrótce zwolnił, kiedy Oczko stratował kolejnego Trolloka. I wtedy usłyszał ten narastający dźwięk… Spojrzał w dół i ujrzał rzekę powracającą wartką falą spienionej, mętnej wody. Rozdzieliła armię Trolloków na dwie części, wlewając się w dawne koryto i porywając przy tym wielu z nich.

Rogosh o śnieżnobiałych włosach przyjrzał się płynącej dołem wodzie, po czym skinął Matowi z uznaniem.

– Dobra robota, Graczu – rzekł. Powrót rzeki rozdzielił siły Cienia.

Mat dołączył do walczących. Gnając przez Wzniesienia, zauważył, że Sharanie – a raczej ich niedobitki – umykają przez bramy. Postanowił im na to pozwolić.

Kiedy Trolloki na Wzniesieniach zobaczyły uciekających Sharanów, ich opór osłabł ostatecznie i ogarnęła je panika. Zapędzone w ślepy zaułek i naciskane z obu stron przez połączone oddziały Mata nie miały innego wyjścia, jak tylko uciekać w dół długiego stoku w stronę południowego zachodu.

Poza Wzniesieniami panował totalny chaos. Seanchańska armia połączyła się z siłami Elayne i wspólnie uderzyły na Trolloki ze zdwojoną furią. Wokół bestii szybko uformowano posuwający się systematycznie naprzód kordon, niepozwalający nikomu na ucieczkę. Ziemia błyskawicznie zmieniła się tu w błotnistą, krwawą masę, Trolloki bowiem wyrzynano całymi tysiącami.

Zmagania na shienarańskiej stronie Mory były jednak niczym w porównaniu do walk toczących się na drugim brzegu rzeki. W wąskim przesmyku pomiędzy bagnami a Wzniesieniami Polov stłoczyły się masy Trolloków wycofujących się w popłochu przed seanchańską armią, napierającą od zachodniego wylotu przesmyku.

Na przedzie wojsk spychających Trolloki do przesmyku szły zamiast seanchańskich żołnierzy oddziały loparów i morat’loparów. Kiedy wspięły się na tylne łapy, lopary nie były wiele wyższe od Trolloków, były jednak zdecydowanie potężniejsze. Lopary rzuciły się na Trolloki, zadając ciosy łapami uzbrojonymi w ostre jak brzytwa szpony. Kiedy lopar upatrzył sobie ofiarę, chwytał Trolloka łapami za kark i odgryzał mu głowę. Taki styl walki sprawiał im wielką przyjemność.

Kiedy stosy ciał Trolloków zaczęły blokować wylot przesmyku, lopary wycofano, do jatki zaś przyłączyły się stada corlmów, wielkich, pozbawionych skrzydeł, pierzastych stworów o długich, zakrzywionych dziobach, stworzonych do rozszarpywania mięsa. Te drapieżniki bez trudu przedarły się przez stosy trupów i zaatakowały broniące się jeszcze Trolloki, odrywając im ciała od kości. Seanchańscy żołnierze prawie w ogóle nie musieli brać udziału w potyczce, trzymali tylko nastawione włócznie, by upewnić się, że żaden Trollok nie wyjdzie żywy z zachodniego wylotu korytarza. Atakujące ich stwory napełniały Trolloki takim przerażeniem, że żaden z nich nawet nie pomyślał o atakowaniu seanchańskiej armii.

Tymczasem umykające w popłochu przed wojskami Mata Trolloki pędziły w dół zbocza, rzucając się pomiędzy te stłoczone w przesmyku. Bestie przewracały się jedne przez drugie i zaczynały walczyć ze sobą nawzajem, usiłując wydostać się na szczyt kłębiącej się, żywej piramidy i utrzymać się przy życiu chociaż przez chwilę dłużej.

Talmanes i Aludra wymierzyli swoje smoki w przesmyk i zaczęli posyłać jaja smoków w kotłujące się w dole masy przerażonych Trolloków.

Wkrótce było już po wszystkim. Pozostałe przy życiu Trolloki można było teraz liczyć w setkach zamiast w tysiącach. Te, które przeżyły i spojrzały w oczy śmierci zbliżającej się do nich ze trzech stron, zbiegły na bagna, gdzie wiele z nich zostało wciągniętych przez grząskie trzęsawiska. Spotkał je koniec mniej gwałtowny, ale równie straszny. Reszta znalazła bardziej łaskawą śmierć w deszczu strzał, włóczni i bełtów z kusz, kiedy przedzierały się przez moczary, śniąc słodki sen o wolności.

Mat opuścił zakrwawiony ashandarei i spojrzał w niebo. Słońce gdzieś tam się kryło, nie umiał jednak powiedzieć, jak długo już walczy u boku bohaterów.

Powinien podziękować Tuon za to, że wróciła, nie śpieszył się jednak z jej odnalezieniem. Podejrzewał, że będzie oczekiwała od niego pełnienia książęcych obowiązków, jakiekolwiek by one były.

Tyle że… przez cały czas czuł wewnątrz ten dziwny zew, z każdą chwilą coraz silniejszy.

„Na krew i krwawe popioły, Rand” – pomyślał. – „Zrobiłem, co do mnie należało. Teraz ty zrób swoje”. Przypomniał sobie słowa Amaresu: „Każdy oddech zawdzięczasz wyłącznie jego pobłażliwości, Graczu…”

Mat był zawsze dobrym przyjacielem, kiedy tylko Rand go potrzebował, czyż nie? No, może w większości wypadków… Na krew i popioły… to chyba normalne, że trochę się martwił i był nieco oziębły… w końcu miał do czynienia z szaleńcem…

– Jastrzębie Skrzydło! – zawołał, podjeżdżając do tamtego i biorąc głęboki oddech. – Jak tam bitwa? Skończona?

– Zgrabnie to rozegrałeś, Graczu – rzekł Jastrzębie Skrzydło, prostując się dumnie na swoim rumaku. – Ach, wiele bym dał, by zmierzyć się z tobą na polu bitwy. Cóż to by była za walka!

– Świetnie. Cudownie. Ale nie chodziło mi tylko o to pole bitwy. Miałem na myśli Ostatnia Bitwę. Już po wszystkim, prawda?