Выбрать главу

Noal uśmiechnął się do Mata z grzbietu konia. Olver jechał przed nim, ściskając Róg. Wyglądał na wyczerpanego po tym jak go Grady Uzdrowił – Asha’man stał przy koniu – ale także na dumnego.

Noal. Jeden z bohaterów Rogu. To miało sens. Jain Farstrider we własnej osobie.

Cóż, Mat nie zamieniłby się z nim na miejsca. Noal mógłby się z tego cieszyć, ale Mat nie tańczyłby pod czyjąś komendą. Nawet za nieśmiertelność.

– Grady! – powiedział. – Dobrze się spisałeś tam w górze rzeki. Woda napłynęła właśnie wtedy, kiedy była potrzebna!

Grady miał ziemistą cerę, jakby zobaczył coś, czego nie chciał widzieć. Skinął głową.

– Co takiego…

– Wyjaśnię ci innym razem – rzekł Mat. – Teraz właśnie potrzebuję cholernego przejścia.

– Dokąd? – zapytał Grady.

Mat nabrał tchu, zbierając się w sobie.

– Do Shayol Ghul. „I nazwij mnie głupcem”.

Grady pokręcił przecząco głową.

– To niemożliwe.

– Jesteś zbyt zmęczony?

– Jestem zmęczony – stwierdził Grady, – ale nie w tym rzecz. Coś się zdarzyło w Shayol Ghul. Bramy otwierane tam są odbijane. Wzór jest… wypaczony, jeżeli to ma jakiś sens. Ta dolina nie ma już dłużej jednego położenia, ale ma ich wiele i bramy nie mogą ich ustalić.

– Grady – powiedział Mat – to ma dla mnie tyle samo sensu, co gra na harfie bez palców.

– Podróżowanie do Shayol Ghul nie działa, Cauthonie – odpowiedział z irytacją Grady. – Wybierz coś innego.

– Jak blisko możesz mnie wysłać?

Grady wzruszył ramionami.

– Do któregoś obozu zwiadowców. O dzień drogi piechotą.

Dzień drogi piechotą… Pokusa szarpnęła Matem.

– Chyba muszę iść z tobą do Ugoru, Cauthonie – odezwał się Olver. – Czy nie trzeba tam bohaterów do walki?

To było cząstką nieznośnej pokusy. „Krwawe popioły, Randzie. Zostaw mnie w spokoju, ty…”.

Mat przystanął, myśl przyszła mu do głowy. Obozy zwiadowców.

– Czy masz na myśli obóz seanchańskich zwiadowców?

– Tak – przyznał Grady. – Wysyłają nam raporty o przebiegu bitwy, odkąd nie można polegać na tamtych bramach.

– No cóż, nie siedźmy tu z głupimi minami – rzekł Mat. – Otwieraj bramę! Chodź, Olverze. Mamy jeszcze coś do zrobienia.

– Ach… – Shaisam wtoczył się na pole bitwy pod Thakan’dar. Jak dokładnie. Jak miło. Jego wrogowie zabijali się nawzajem. A on… rozszerzał się.

Myślami był w każdym paśmie mgły staczającym się po zboczu doliny. Dusze Trolloków były… cóż, niezadowalające. A jednak, zwykłe ziarna mogły w obfitości wystarczyć. Shaisam pochłonął ich dość wiele.

Jego wibracje spływały po wzgórzach pod okryciem mgły. Skóry Trolloków pokrywały się plamami, jakby je parzył wrzątkiem. Martwe białe oczy. Nie potrzebował ich dłużej, kiedy ich dusze oddały mu paliwo, by się odbudował. Przeważnie. Cóż, nie przeważnie. Wystarczająco.

Wszedł w środek tumanu mgły. Nie odrodził się jeszcze, nie całkowicie. Musiał znaleźć miejsce skażenia, gdzie przegrody między światami były cienkie. Tam mógł wsączyć swoją osobowość w same kamienie i osadzić swą świadomość w tamtym miejscu. Ten proces zajmie całe lata, ale gdy się zakończy, niełatwo będzie go zabić.

Na razie jednak Shaisam był słaby. Ta śmiertelna forma, która weszła do środka jego umysłu… był do niej przywiązany. To był Fain. Padan Fain.

Był jednak rozległy. Tamte dusze dały mu wzrost mgły, a ona – z kolei – znajdowała inne, by się nimi żywić. Ludzie walczyli przed nim z Pomiotem Cienia. To mu dawało siłę.

Jego wibracje nasuwały się na pole bitwy i natychmiast obie walczące strony zajmowały się ich zwalczaniem. Shaisam zatrząsł się z radości. Nie widzieli. Nie rozumieli. One nie miały walczyć.

Miały odwracać uwagę.

Kiedy bitwa się przeciągała, skierował swoją istotę w mglistych wiciach w dół, a potem zaczął osadzać je w ciałach walczących ludzi i Trolloków. Przejął Myrddraale. Przetworzył je. I wykorzystał.

Wkrótce cała ta armia będzie należała do niego.

Potrzebował tamtej siły na wypadek, gdyby jego odwieczny wróg… jego drogi przyjaciel zdecydował się go zaatakować.

Tamci dwaj przyjaciele – tamci dwaj wrogowie – byli zajęci sobą nawzajem.

Znakomicie. Shaisam kontynuował swój atak, powalając nieprzyjaciół z obojga stron i pochłaniając ich. Niektórzy usiłowali go atakować, wpadając w jego mgłę, w jego objęcia. To ich oczywiście zabijało. To była jego prawdziwa natura.. Próbował tworzyć tę mgłę już wcześniej, jak Fain, ale nie był wystarczająco dojrzały.

Nie mogli go dosięgnąć. Żadna żywa istota nie mogła oprzeć się jego mgle. Po pierwsze, mgła była istotą bezmyślną. Nie była nim. Była jednak uwięziona wraz z nim w przenoszonym nasieniu, a tamta śmierć – tamta cudowna śmierć – miała podatny grunt w ludzkim ciele.

Ci troje byli z nim ściśle związani. Mgła. Człowiek. Pan. Ten cudowny sztylet – jego obecna fizyczna postać – niósł go teraz w coś zachwycającego, nowego i starego zarazem.

Tak więc, mgła była nim, ale też nie była nim. Choć bezmyślna, była jego ciałem i niosła jego umysł. To było cudowne, a przy tych chmurach na niebie nie musiał się martwić, że go spali słońce.

Jak miło ze strony dawnego wroga, że tak go wita! Jego fizyczna forma śmiała się w sercu snujących się mgieł, podczas gdy jego umysł nagradzany był doskonałością wszystkiego.

To miejsce będzie należało do niego, ale dopiero gdy będzie ucztował na Randzie al’Thor, najsilniejszej duszy ze wszystkich.

Co za wspaniała uroczystość!

Gaul przylgnął do skał na zewnątrz Szczeliny Zagłady. Wiatry szarpały go, sypiąc piaskiem i odłamkami skał w jego ciało i przecinając mu skórę. Zaśmiał się na widok wiru ciemności w górze.

– Rób sobie, co możesz najgorszego! – zawołał. – Żyłem w Ziemi Trzech Sfer. Słyszałem, że Ostatnia Bitwa będzie czymś wielkim, a nie przechadzką i zbieraniem kwiatów na dachu mojej matki.

Wiatry dmuchnęły mocniej, jakby chciały go ukarać, ale nie dając im okazji, rozpłaszczył się na skale. Stracił swoją shoufę – odleciała – więc osłonił dół twarzy koszulą. Miał tylko jedną włócznię. Inne przepadły, połamane albo zgubione.

Popełzł ku wejściu do jaskini zamkniętym cienką zasłoną purpury. Pojawiła się jakaś postać w czarnym skórzanym stroju. W jej pobliżu wiatr się uspokoił.

Z oczami zmrużonymi wskutek wiatru Gaul podkradł się od tyłu do tamtego i rzucił włócznią.

Zabójca obrócił się z przekleństwem i odrzucił włócznię ramieniem silnym nagle jak stal.

– Niech cię diabli! – krzyknął do Gaula. – Chociaż raz stój spokojnie!

Gaul odskoczył w tył. Zabójca poszedł za nim, ale właśnie wtedy przybyły wilki. Gaul wycofał się i zniknął w skałach. Zabójca był tu bardzo potężny, ale kiedy nie mógł widzieć, nie mógł też zabijać.

Wilki atakowały Zabójcę, dopóki nie zniknął. Były ich setki w tej dolinie, błąkające się wśród wiatrów. Zabójca zabił ich tuziny. Gaul wyszeptał pożegnanie tym, które zginęły w tym ataku. Nie umiał mówić do nich, jak to robił Perrin Aybara, ale byli braćmi włóczni.

Gaul pełzał wolno i ostrożnie. Jego strój i skóra przybrały kolor skał – czuł, że takie powinny być, więc były. Te wilki i on nie zdołają chyba pokonać Zabójcy, ale mogą próbować. Z całych sił.

Ile czasu minęło, odkąd Perrin Aybara odszedł? Dwie godziny, być może?