Выбрать главу

Ale ten Samma N’Sei miał najwyraźniej inne zamiary. Gwałtownym ruchem odwrócił się od okna i szybkim krokiem ruszył w swoją stronę. Isam poczuł, jak opuszcza go napięcie, choć przecież nigdy nie miało zniknąć ostatecznie – nie w tym miejscu. To miejsce nie było domem, choć w nim dorastał. To miejsce było śmiercią.

Kątem oka złowił jakiś ruch. Zerknął w głąb ulicy. Kolejny wysoki mężczyzna w czarnym kaftanie i płaszczu, tyle że ten miał odsłoniętą twarz. I, o dziwo, ulica przed nim wyludniała się, jakby pozostali Samma N’Sei nagle przypomnieli sobie, że mają coś do załatwienia w bocznych alejkach i zaułkach.

A więc to musi być Moridin. Isama nie było na miejscu, kiedy Wybrany po raz pierwszy nawiedził Miasto, ale słyszał to i owo. Samma N’Sei uznali Moridina za jednego z Beztalenci, póki nie udowodnił im, jak jest naprawdę. Jego po prostu nie obowiązywały ograniczenia, jakim oni podlegali.

Liczba poległych wówczas Samma N’Sei wahała się w zależności od autora sprawozdania, jednak w niczyich ustach nie była mniejsza od dziesięciu. Widok przed oczyma skłaniał Isama do przekonania, że opowieści nie przesadzały.

Gdy Moridin dotarł do drzwi gospody, ulica była już całkowicie pusta, nie licząc psów. Ale Moridin nawet nie przystanął przed drzwiami. Isam przyglądał mu się na tyle otwarcie, na ile śmiał. Tamten z pozoru nie poświęcił nawet przelotnego spojrzenia ani gospodzie, ani jej gościowi, który czekał zgodnie z instrukcjami. Być może Wybrany miał jakieś bardziej naglące sprawy, a spotkanie z Isamem stanowiło rzecz uboczną.

Straciwszy Moridina z oczu, Isam zdecydował się w końcu skosztować ciemnego napoju. Miejscowi nazywali go po prostu „ogniem”. Okazało się, że całkowicie zasługiwał na swoje miano. Rzekomo miał być spokrewniony z czymś, co pito na Pustkowiu. I jak wszystko w Mieście był znieprawioną wersją oryginału.

Jak długo Moridin każe mu czekać? Isam nie czuł się tu dobrze. Zbyt dużo wspomnień z dzieciństwa stawało przed oczyma. Do jego stolika podeszła służąca – odziana była w suknię tak postrzępioną, że zasługiwała na miano nie ubrania, ale łachmanów – i postawiła, a właściwie upuściła talerz na stół przed nim. Bez bodaj jednego słowa.

Isam przyjrzał się przyniesionemu jedzeniu. Warzywa – głównie cebule i papryka – cienko pokrojone, uduszone. Spróbował, westchnął i odsunął talerz na bok. Warzywa były zupełnie nieprzyprawione i pozbawione smaku niczym kleik z prosa. Ani śladu mięsa. To nawet dobrze, ponieważ nie przepadał za mięsem, którego własnoręcznie nie zabił i nie sprawił. Kolejny spadek z dzieciństwa. Kiedy samemu nie zdobyło się mięsa, nie można było wiedzieć. Nie miało się pewności. Tutaj mięso mogło być czymś złapanym na południu albo zwierzęciem wyhodowanym na miejscu, krową lub kozą.

Ale mogło być też czymś innym. Ludzie, którym zdarzało się tu przegrywać, a nie mieli czym zapłacić, znikali. Zdarzało się również, że w trakcie szkolenia znikali też Samma N’Sei, których natura okazywała się nieodpowiednia. Znikały ciała. Zwłoki rzadko kiedy były w stanie doczekać pogrzebu.

„Ażeby sczezło to miejsce” – pomyślał Isam. – „Żeby sczezło w…”

Ktoś wszedł do karczmy. Na nieszczęście rozkład pomieszczenia uniemożliwiał Isamowi równoczesną obserwację obu kierunków ulicy. Kobieta. Ładna, odziana w czarną suknię z czerwoną lamówką. Zarówno szczupła sylwetka, jak i delikatne rysy twarzy były Isamowi zupełnie obce. A już zdążył nabrać pewności, że potrafi rozpoznać każde z Wybranych, dostatecznie często widywał ich we śnie. O czym oni, rzecz jasna, nie wiedzieli. Uważali się za władców tego miejsca i faktycznie, niektórzy radzili sobie całkiem nieźle.

On radził sobie równie dobrze, a poza tym miał wyjątkowy talent do nierzucania się w oczy.

Kimkolwiek więc była, nie przyszła tu pod swą prawdziwą postacią. Ale czemu miałaby się maskować w tym miejscu? Tak czy siak, to zapewne ona go wezwała. Zwykłe kobiety nie chodziły po Mieście z królewskim iście obliczem, tak pewne siebie, jakby oczekiwały, że na rozkaz zatańczą dla nich nawet kamienie bruku. Isam bez słowa przyklęknął.

Brzuch zareagował bólem w miejscu, gdzie otrzymał ranę. Isam wciąż jeszcze nie doszedł do siebie po walce z wilkiem. Na samo wspomnienie poczuł, jak wywraca mu się żołądek – Luc nienawidził Aybary, co było dość niezwykłe, ponieważ normalnie to Luc był bardziej skłonny do zgody, a Isama cechowała zapalczywość. Cóż, w każdym razie tak sam siebie postrzegał.

Nieistotne, wobec tego konkretnego wilka odczuwali to samo. Z jednej strony Isam czuł dreszcz podniecenia – jako myśliwy nie mógł reagować inaczej na wyzwanie, jakie stanowił dla niego ten łowny zwierz, Aybara. Niemniej czuł, że jego nienawiść sięga głębiej. Nie chodzi tylko o to, żeby tamtego upolować, ale żeby go zabić.

Opanował grymas bólu, pochylił głowę. Kobieta spokojnie usiadła, pozwalając dalej mu klęczeć. Przez kilka kolejnych chwil milczała, postukując paznokciami o cynowy kubek i przyglądając się jego zawartości.

Isam trwał bez ruchu w przyklęku. Wielu spośród głupców zwących się Sprzymierzeńcami Ciemności nie potrafiło znieść, gdy ktoś okazywał im władzę, którą miał nad nimi – wili się i wierzgali… On jednak… Nie, po chwili zastanowienia musiał przyznać przed sobą, że Luc prawdopodobnie również by wierzgał…

Isam wszakże był myśliwym. I nikim więcej być nie chciał. A kiedy żyje się w zgodzie z własną naturą, nie ma powodu protestować, gdy ktoś wskaże miejsce dla niej właściwe.

Tylko żeby ta rana w boku tak nie rwała, żeby sczezła…

– On ma zginąć – oznajmiła kobieta głosem uprzejmym, w którym znać jednak było ślady emocji.

Isam nie odpowiedział.

– Chcę, żeby go wypatroszono jak zwierzę, a jego wnętrzności rozwleczono po ziemi, żeby jego krew kruki chłeptały jak śmietanę, żeby jego kości walały się na słońcu, którego żar je wypali, spopieli i skruszy. Chcę jego śmierci, myśliwy.

– Chodzi o al’Thora?

– Tak. W przeszłości nieraz już zawiodłeś. – Teraz w jej głosie pojawiły się lodowate tony. Poczuł przeszywający go dreszcz. Z nią nie było żartów. Podobnie jak z Moridinem.

Podczas długich lat swej służby nauczył się lekceważyć większość Wybranych. Mimo całej swej władzy i rzekomej wiedzy wadzili się ze sobą jak dzieci. Ta kobieta zmusiła go do refleksji – przyszło mu do głowy, że może jednak pomylił się, że tak naprawdę nie znał ich wszystkich.

– No więc? – zapytała. – Co masz do powiedzenia na swoją obronę?

– Za każdym razem, gdy jedno z was kazało mi ruszać na polowanie – odparł – wtrącało się drugie, odciągając mnie od misji i obarczając innym zadaniem.

Gdyby miał być szczery, wolałby raczej zapolować znowu na wilka. Oczywiście nie sprzeciwi się wyraźnym rozkazom jednego z Wybranych. Ale kiedy w grę nie wchodził Aybara, jedno polowanie niczym się nie różniło od drugiego. Zabije tego Smoka, jeśli każą.

– Tym razem to się nie zdarzy – zapewniła go Wybrana, nadal nie odrywając wzroku od zawartości cynowego kubka. W trakcie całej rozmowy nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem, nie pozwoliła też wstać, więc klęczał jak wcześniej. – Tym razem nikt niczego nie będzie od ciebie chciał. Chyba że Wielki Władca… o ile on osobiście nie wezwie cię przed swoje oblicze… Masz tylko jedną misję: zabić al’Thora.

Ruch za oknem przyciągnął wzrok Isama. Wybrana nawet nie zerknęła w stronę przechodzącego ulicą oddziału zakapturzonych postaci. Fałdy ich płaszczy trwały nieruchome, nie poruszał ich nawet wiatr.