— Proszę — usłyszałem.
Wyprostowałem się i nie patrząc na osobnika w pelerynie przeszedłem obok niego. Zaraz za wejściem stanąłem. Byłem w pomieszczeniu co najmniej równie wielkim jak ten jakiś dworzec, stanowiący metę pierwszego etapu naszej podziemnej drogi. Przedć mną, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się ustawione skośnie względem drzwi niesłychanie długie pulpity z owalnymi, świecącymi ekranami i mnóstwem kontrolnych monitorów. Nieliczne stanowiska dyspozycyjne tkwiły pośrodku białych, podkowiastych stołów, wyposażonych w barwną klawiaturę. W sali nie brak też było zwyczajnych stolików i foteli, a na lewo, pod boczną ścianą ujrzałem szeroki tapczan. Obok tego ostatniego, stała lampa, oświetlająca proste biurko i nieco odsunięte od niego wygodne krzesło. Ten kącik, śmiesznie mały w porównaniu z ogromem mrocznego wnętrza, do którego przecież należał, wyglądał niedorzecznie swojsko i przytulnie. Zu-”pełnie jakby ktoś, kto go zajmował, wyszedł tylko na chwilę załatwić jakąś drobną sprawę, tak że nawet nie opłacało mu się gasić światła. Kilka metrów przed biurkiem ciemniała duża, martwa płyta zwykłego odbiornika holowizyjnego.
— To tylko centrala energetyczna — odezwał się Stanza, jakby odpowiadając na moje nieme pytanie. — Zwiedzenie całości dawnego ośrodka zajęłoby panu kilka dni. Doprawdy, szkoda na to czasu. Bardzo, dużo dzieł rąk i umysłów ludzi z dawnych epok zasługuje na wieczny podziw. W wielu zabytkach, dziś niby martwych, jak na przykład w posągach bogów, w których od wieków nikt już nie wierzy, przetrwał mimo to pewien urzekający majestat. Niestety, istnieje też sporo pomników, które muszą budzić zupełnie inne uczucia. W tym, na co pan tutaj patrzy, nie ma nic wielkiego ani wzniosłego, pomimo ogromu myśli i wiedzy, jaki niegdyś wło-żopo w budowę i urządzenie tego podziemnego giganta. Żaden normalny człowiek nie będzie przecież wzdychał z zachwytu, zwiedzając na przykład średniowieczną salę tortur, choćby nie uszła jego uwagi znakomita jak na owe czasy funkcjonalność, a nawet i doskonałość kształtów katowskich narzędzi. Tu, gdzie jesteśmy, wszystko służyło zabijaniu ludzi i zagrażało już nie tylko rozwojowi, lecz zgoła istnieniu ziemskiej cywilizacji.Interesował się pan przecież historią, więc na pewno wiele razy rozmyślał pan o tych niezliczonych dziejowych depresjach, o hekatombach całych narodów, wreszcie o tak niedawnym przecież kryzysie cywilizacyjnym, rozwiązanym w gruncie rzeczy dość szczęśliwie jedynie dzięki temu, że do dwudziestu jeden subcywilizacji istniejących na tej planecie ludzie dodali jeszcze jedną: kosmiczną i dopiero na jej terenie doszli w końcu do porozumienia. Ale mogło się zdarzyć inaczej… — Wszystko to mówił z jakąś szczególną intonacją, cały czas patrząc mi badawczo w oczy, jakby chciał się przekonać,-czy jego słowa robią na mnie pożądane wrażenie.
— No, tak — powiedziałem z przekąsem — banalne prawdy nie przestają być, jak wiadomo, prawdami. Ale chyba nie po to pan mnie tutaj przywiózł, żebyśmy, wymieniwszy zdawkowe uwagi na temat przeszłości Ziemi, rozstali się i odeszli, każdy do swoich zajęć. Więc może lepiej będzie, jeśli zechce pan przejść do rzeczy. Nadal na przykład nie mam pojęcia, do czego to mianowicie mogę wam być aż tak bardzo potrzebny? Wydawać by się mogło, że — świetnie radzicie sobie tutaj bez pomocy obcych, wrażliwych, inteligentnych, wszechstronnie wykształconych… i tak dalej.
— Przecież zaczyna pan się już domyślać… Pokręciłem głową.
— Może. A może nie. W każdym razie…
— Wolałby się pan mylić — uzupełnił. — Zgadłem, prawda? Otóż nie musiałem zgadywać. A pan się nie myli… Pomyślałem chwilę, po czym przyjrzałem mu się uważnie.
—”Istotnie, wszystko na to wskazuje — przyznałem. — Ale rzecz nie w tym, że wolałbym się mylić. Po prostu nie mogę uwierzyć w słuszność własnych wniosków i podświadomie szukam innego rozwiązania. Pewnie pan się dziwi, że tak spokojnie rozważam to przypuszczenie, bo na razie mimo wszystko chcę mówić jedynie o przypuszczeniach. No cóż, myślę, że zawodowy demonolog w czasach, o których pan przed chwilą wspominał, kiedy owe jakże funkcjonalne sale tortur tętniły, jeśli można to tak określić, życiem, także nie przestraszyłby się zbytnio na widok diabła z rogami i ogonem. A ja jestem zawodowym astronautą i w końcu trudno ode mnie wymagać, bym wpadał w panikę na widok istoty z innego układu słonecznego. Drobna różnica polega jedynie na tym, że diabły nigdy nie przekroczyły progu ludzkich wyobrażeń, natomiast, co muszę niestety przyznać, pana istnienie wydaje mi się całkowicie realne. Dobrze, załóżmy, że się nie mylę. W takim wypadku muszę od razu uprzedzić, że o ile zapewne powitałbym pana życzliwie, a nawet serdecznie, gdybyśmy się spotkali gdzieś w Galaktyce, po wylądowaniu wyprawy „P — G” na pańskiej planecie, o tyle wasza obecność tutaj, ho sam pan stwierdził, że jest was więcej, stanowi dla mnie niemiłe zaskoczenie. Sądzę, że to określenie dobrze oddaje uczucie, jakiego w tej chwili doznaję. No, cóż. Przekonałem się, że wie pan o ludziach dostatecznie dużo, żeby nie zwabiać do swojego „ośrodka” jednego skromnego osobnika dla przeprowadzenia na nim wiwisekcji lub sprawdzenia, jak też długo potrafi wyżyć bez jedzenia. Zakładam, że reprezentuje pan społeczność dostatecznie przyzwoitą, że skoro już tutaj jestem, dowiem się, skąd przybywacie i po co, a wreszcie czego naprawdę ode mnie chcecie. To na razie tyle — zakończyłem z nie całkiem nawet wymuszonym uśmiechem.
— Nie oczekiwałem od pana wybuchu entuzjazmu — odezwał się miękko po chwili — ale chwileczkę… — zrobił krok do przodu i zastygł w wyczekującej postawie. Zza któregoś z kolei pulpitu wyłonił się robot, podobny trochę do wielkiej żółtej mrówki z przednią częścią tułowia odchyloną ku górze. Taszczył on ogromny fotel, obity złotawą tkaniną. Kiedy złożył swój ciężar obok tapczanu i wrócił tam, skąd przyszedł, Stanza dał mi znak, żebym podążył za nim. Szybkim krokiem przebył odległość mniej więcej trzydziestu metrów, dzielącą wejście od „kącika mieszkalnego”. Następnie zajął miejsce w odsuniętym od biurka krześle, a mnie wskazał oczami świeżo dostarczony fotel. Jeszcze raz uśmiechnąłem się do uprzejmego osobnika w pelerynie, podszedłem i usiadłem nie w fotelu, lecz na tapczanie, na wprost niego.
— Słucham.
Znowu przez chwilę milczał, patrząc w przestrzeń ponad pulpitami. Światło lampy padało teraz na jego twarz, która mimo to nie przestała Wyglądać tak, jakby leżał na niej głęboki cień. Była stara, ciemna, nieostra, nadal nie mówiła mi nic.
— Wkrótce zostawię pana samego — zaczął w końcu — aby pan mógł spokojnie obejrzeć kilka programów, które przygotowaliśmy na początek. Przedtem jednak…
— W jaki sposób wydostanę się stąd, jeśli pana nie będzie? — przerwałem. — Przypominam, że podobno tylko ode mnie zależy, kiedy wrócę do domu. A może nasza umowa przestała już obowiązywać? Może w ogóle nie uznajecie żadnych waszych zobowiązań względem… ludzi?
— No, właśnie — skinął głową. — Najpierw muszę rozproszyć pana wątpliwości… chociaż, mówiąc szczerze, mógłbym to sobie darować, ponieważ w gruncie rzeczy pan już mi ufa. Ale powiedzmy, że tego wymaga kurtuazja, jaką jestem winien gościowi…
Miał rację. Ufałem mu. Byłem niemal pewny, że to jakieś „grono”, które on reprezentuje, nie ma złych zamiarów ani względem mnie, ani względem nikogo na Ziemi. Jednak to przeświadczenie, skądinąd najzupełniej irracjonalne, stawało się powoli tak silne, że w końcu musiało zapalić w moim umyśle ostrzegawcze światełko. Wróciło pytanie, które po raz pierwszy zadałem sobie patrząc na znane mi od dzieciństwa góry, ale którego teraz nie skwitowałem już pobłażliwym uśmiechem. „