— Czy umiecie czytać w myślach? — rzuciłem ostro.
— Tak — odpowiedział spokojnie.. — Nie ma w tym nic niezwykłego. Wy także wykorzystujecie w lecznictwie, badaniach psychotechnicznych, a nawet w komunikacji fale biologiczne, że nie wspomnę już o efekcie Kirliana, tylko używacie do tego celu skomplikowanej aparatury. My znaleźliśmy prostsze sposoby posługiwania się bioprądami i bioradiacją. Ale wracając do tematu, powtarzam raz jeszcze: może pan opuścić to podziemie, kiedy tylko pan zechce. Jeśli nie będzie mnie w pobliżu, wystarczy sygnał myślowy.
— Czy obcując z ludźmi nie moglibyście spowodować, aby to odgadywanie myśli odbywało się na zasadach wzajemności? — spytałem cierpko. — Ja akurat, przynajmniej na razie, rozmawiając z panem, nie muszę się silić na maskowanie swoich ukrytych zamiarów, bo w tej chwili nie mam jeszcze żadnych. Ale czy taka jednostronna przewaga stanowi waszym zdaniem przyzwoitą podstawę lojalnego porozumienia?
Rozłożył bezradnie ręce.
— Niestety, na to, żeby przestroić pana receptory, a przede wszystkim ożywić te, z których istnienia sam nie zdaje pan sobie sprawy, trzeba by całych długich lat. Natomiast ja przecież nie jestem w stanie zapomnieć tego, z czym zżyłem się od dziecka.
— Rozumiem — skinąłem głową. — Po prostu póki co jestem dla was zbyt dziki. Pięknie. Więc kiedy tylko pomyślę, że chciałbym wyjść, pan się zjawi i wyprowadzi mnie na słońce. A co będzie, jeśli prosto stąd pojadę do Rady Naukowej i poinformuję nie pięciu, lecz pięciuset ludzi o istnieniu waszego ośrodka?
— Znamy pana zbyt dobrze, aby obawiać się, że opowie pan o naszym spotkaniu komuś niepożądanemu. Zresztą zachowujemy dyskrecję nie dlatego, żebyśmy mieli coś do ukrycia przed mieszkańcami Ziemi. Jeśli chodzi na przykład o profesora Amosjana, to nie ma najmniejszych przeszkód…
Wiedział, rzecz jasna, że pomyślałem o Aramie Amosjanie, historyku i teoretyku nauki. Amosjan był jedynym bodaj profesorem, z którym w czasie studiów, a także po nich, do czasu rozpoczęcia stażu w Instytucie Galaktycznym, łączyły mnie stosunki towarzyskie, a nawet więzy nie pozbawionej serdeczności, choć ostrożnej, przyjaźni.
— Nodobrze. Więc skąd jesteście? Westchnął.
— Mógłbym panu powiedzieć —; rzekł po chwili. — Ale proszę mi wierzyć, że to akurat nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Mówię najszczerszą prawdę. Jeśli przyjmie pan naszą propozycję, to mój świat stanie się inny, a kto wie, czy nie będzie także gdzie indziej. Poza tym istnieje niewielka wprawdzie, lecz całkowicie realna możliwość, choć w pana uszach zabrzmi to trochę dziwnie, że w takim wypadku nas albo nigdy nie było na Ziemi, albo też znamy się nawzajem świetnie i przyjaźnimy od. wieków. Nie przesadzam. Jeśli natomiast pan odmówi, co — jak już wspomniałem — uważam za mało prawdopodobne, wtedy cóż, wyręczy pana ktoś inny. Nie: „zastąpi”, bo to niemożliwe, lecz właśnie „wyręczy”. Taka zamiana zmniejszyłaby jednak szansę powodz-enia. Ale gdyby pierwsza próba, ta, którą właśnie podejmujemy, miała zakończyć się fiaskiem, wówczas… No cóż, wówczas zapewne oficjalnie poprosilibyśmy was o pomoc. Teraz byłoby to przedwczesne, ponieważ na Ziemi niewielu ludzi potrafiłoby zrozumieć nasze intencje i pojąć tałą wielkość zamierzenia.
— Aha — mruknąłem. — Może się zdarzyć, że was tu nigdy nie było. Takie małe manewrowanie czasem… to są, zdaje się, pańskie własne słowa. Tyle że tym razem skala byłaby odrobinę większa. Ale to jeszcze drobnostka. Bo nadto cały wasz świat odnajdzie się gdzie indziej, a także inny. Proszę teraz uważać. Czy się mylę wnioskując, że dokładnie to samo dotyczy naszego, ziemskiego świata, jeżeli zaakceptuję wasz pomysł i zgodzę się uczestniczyć w jego realizacji?
— Nie myli się pan. Właśnie dlatego powiedziałem, że nie wszyscy potrafiliby obiektywnie osądzić nsze intencje i plany.
,— No, myślę! — parsknąłem. — A czy wydaję się panu, że ja osądzę je bardziej obiektywnie, przystając potulnie na przeniesienie mojej planetki w konstelację, powiedzmy, Niedźwiadka, gdzie Otrzyma siedem księżyców albo właśnie żadnego i gdzie moi ziomkowie, przybrawszy postać żółtych mrówek, jak wasze roboty, będą oddychać metanem, a narkotyzować się tlenem?! Ale pomińmy nawet sprawę Ziemi, choć dla mnie zawsze Ona pozostanie najważniejsza. Załóżmy na chwilę, że istotnie, jak pan to określił, spróbuję „obiektywnie” ocenić wasze przedsięwzięcie. Wiem o nim wprawdzie bardzo mało, ale jak się okazuje dosyć, aby w związku z nim zadać panu jedno pytanie. Podobno zajmujecie się głęboko pojętą jakością życia. I to wasze „zajmowanie się” nie ma charakteru kontemplacji ani poszukiwań kamienia filozoficznego, tylko polega na konkretnych pracach… jak to było?… aha, „techniczno-konstrukcyj-nych”. Czy nie korci was przypadkiem rola jakiegoś prarozumu, stwórcy wszechrzeczy?
— Wszechżycia. Tak, można by to ostatecznie nazwać i w ten sposób — odrzekł obojętnym tonem. — A mimo to naprawdę nie jesteśmy mistykami. Bóg wygnał prarodziców z raju, prawda? O ile wiem, ten wątek powtarza się niemal we wszystkich ziemskich religiach. Oczywiście ci wypędzeni nie pozostali bez szans, to byłoby zbyt okrutne. Ale czy wskazano im kierunek, w jakim, powinni pójść z tego Edenu, aby nie zaprzepaścić swoich szans? Ten kierunek nazywamy dziś ewolucją. Czy też ruszyli tam, gdzie musieli, dokąd pognał ich przypadkowy strumień prawybuchu?…
— Jakaż bajeczna wizja! Archanioł o dźwięcznym imieniu Big-Bang, z mieczem ognistym w dłoni. Tak, a jakże! Muszę pana jednak rozczarować. Motyw jest równie świeży i oryginalny, jak historia Fausta. Przewija się w setkach fantastycznych i pseudofilozo-Ucznych opowiastek, a także przez niemal wszystkie galerie obrazów i sale koncertowe. Ba, na temat momentu startu ewolucji i okoliczności, które zdeterminowały jej kierunek, pisywano nawet kolo- salne rozprawy o zadęciu naukowym. No, dobrze. A teraz proszę mi wreszcie powiedzieć, dlaczego pan do mnie przyszedł i czego ode mnie chcecie. Tylko już bez żadnych uogólniających refleksji ani przenośni. Konkretnie.
— Proszę bardzo. Chcemy, żeby pan, zamiast lecieć z wyprawą „P — G”, wsiadł do statku, który czeka gotowy do drogi na orbicie… w każdym razie w rejonie wielkich planet — wycofał się w ostatniej chwili — i na jego pokładzie opuścił obszar Galaktyki. Już pańscy przodkowie, którzy uczyli się o wszechświecie jako o cztero-wymiarowym jednorodnym kontinuum, wiedzieli, że oddalanie się od Układu Słonecznego musi oznaczać także drogę w głąb czasu. Pana epoka, epoka geoniki, rozszerzyła horyzonty przestrzeni do pięciu wymiarów. Dzięki temu, na przykład, możecie latać z dowolną szybkością. A raczej bez szybkości, bo to pojęcie ma przecież sens tylko wtedy, kiedy dotyczy relacji drogi i czasu. Tymczasem geonika to dopiero próg, tak samo bliski, jak granice Galaktyki. Chcemy, żeby pan przekroczył obydwa te progi. Pańskim celem będzie Centrum wszechświata, czyli, co wynika logicznie z wspomnianych przed chwilą praw ultrafizyki, punkt i moment, w którym ten wszechświat zaczął istnieć. Czy jest pan zadowolony? To znaczy, czy mówię dostatecznie konkretnie?
— O, tak! — zaśmiałem się. — Teraz wiem już przynajmniej, czego się trzymać. To znaczy, że zaprosił mnie pan na nie zobowiązującą towarzyską zabawę, coś w rodzaju turnie j u wyobraźni. Zgoda — spoważniałem. — Akceptuję tę konwencję i odtąd będę całą sprawę traktował śmiertelnie serio. A więc — podjąłem po chwili zastanowienia — przyznaję, że podróż, jaką mi pan proponuje, jest teoretycznie możliwa… pisało się o tym już wiele lat temu. Pozostają trzy niewiadome. Rozumie pan, zakładam, że wy dysponujecie pojazdem zdolnym do odbycia tego rodzaju wyprawy, chociaż w uszach współczesnego Ziemianina brzmi to co najmniej fantastycznie. Ale niech będzie.