Natomiast wracając do istoty problemu… no, cóż, prowadząc na przykład duży statek kosmiczny, jest pan odpowiedzialny nie tylko za wszystkich obecnych na pokładzie, lecz także za tych, którzy mogą przypadkiem znaleźć się na waszej drodze. A jednak jeśli będzie pan miał do wyboru zniszczyć miotaczem jednoosobową rakietkę, która na skutek błędu pilota leci prosto w was z. szybkością meteorytu albo też narazić życie, powiedzmy, trzydziestu ludzi, podróżujących wraz z panem, to oczywiście wybierze pan tę pierwszą ewentualność. Człowiek jest odpowiedzialny za siebie, za swoją rodzinę, za całe społeczeństwo, za Ziemię… i za życie w kosmosie. Kolejność stopni tego logicznego ciągu może, a zdaniem niektórych powinna być akurat odwrotna. To sprawa bardzo delikatnej natury. Nasze nadzieje, związane z pana osobą, opierają się nie na czym innym, jak właśnie na pańskim poczuciu odpowiedzialności, tylko że bierzemy pod uwagę, nazwijmy to tak, odpowiedzialność wyższego rzędu. Na razie nie mam nic więcej do powiedzenia. Proszę teraz obejrzeć programy, które przygotowaliśmy dla pana. Nie żegnam się, bo niebawem wrócę.
Skrzydła drzwi zsunęły się za nim bezgłośnie. Zostałem sam.
Chwilę siedziałem bez ruchu, po czym potrząsnąłem głową z mimowolnym niedowierzaniem.
— Szkoda, że ktoś, kto urządzał ten śliczny pokoik, zapomniał o lustrze — powiedziałem półgłosem. — Chętnie stanąłbym teraz przed nim i spojrzał w oczy temu osobnikowi, który pojawiłby się naprzeciw mnie. Miałbym mu niejedno do zakomunikowania. Do zakomunikowania? O, nie! Ja tylko zadawałbym pytania. Jedno po drugim, bez wytchnienia, jakbym wbijał gwoździe w dębową skrzynię, w której udało mi się uwięzić diabła ze starej, słowiańskiej bajki.
Wstałem i omijając biurko podszedłem do pierwszego pulpitu. Przez umieszczone na nim ekrany przebiegały dane liniowe i cyfrowe, w okienkach czujników drgały kolorowe wstążki. Pulpit ciągnął się przez całą szerokość czy też może raczej długość hali, za nim w odległości kilku metrów stał następny, dalej trzeci, czwarty, piąty… Wszystkie mrugały do mnie lśniącymi oczami kontrolnych lampek, przyciągały oczy pastelowymi tarczami ekranów. „Ośrodek” pracował.
Wróciłem do biurka, przysunąłem do niego krzesło, usiadłem i oparłem się opuszkami palców o krawędź blatu. Jakiś czas wpatrywałem się w stojącą teraz dokładnie na wprost mojej twarzy ślepą płaszczyznę holowizora, po czym przeniosłem wzrok niżej. Wprawiona w biurko płytka, którą wskazał mi Stanza, miała przyciski oznaczone cyframi od jedynki do dziewiątki. Przymknąłem na moment oczy, otworzyłem je na powrót, raz jeszcze pomyślałem, że jest absolutnym nonsensem, aby mnie, najspokojniejszego człowieka pod słońcem, spotykały podobne przygody, a następnie szybkim ruchem wcisnąłem pierwszy klawisz.
To nie był zwykły holowizor. Obraz posiadał głębię, jakiej nie potrafiłby zapewnić żaden znany mi typ odbiornika. W jasnogra-natowej pustce obracały się nieskończenie powolnym ruchem trzy półprzeźroczyste srebrnobiałe bryły. Ich kształty wydały mi się zupełnie niedorzeczne, ale nie mogłem im odmówić osobliwego piękna. Przypominały ostro zakończone graniastosłupy gigantycznych górskich kryształów. Jednak kąty załamania ich płaszczyzn, wydłużone rozwidlenia krawędzi, wreszcie gładkie, nieco skośnie ścięte podstawy, tworzące w rzucie poziomym uproszczony rysunek gwiazd o wielkiej liczbie ramion, kazały z miejsca odrzucić możliwość naturalnego pochodzenia tych migocących tworów. Przyglądałem im się dobrą chwilę, nie bez tej autentycznej, choć nieco naskórkowej satysfakcji, która zawsze towarzyszy momentom olśnienia nieskazitelnie doskonałą formą. Ale w tym widowisku nie chodziło o formę. Przekonałem się o tym spostrzegłszy, że otoczenie kryształowych brył ciemnieje, przechodząc z granatu w głęboką czerń, i że zaczynają w nim występować cieńsze od” włosa, złote, świecące nitki. Chwilami układały się w jakieś rysunki, w których odnajdywałem coś znajomego, czego jednak nie potrafiłem zidentyfikować, by niemal natychmiast ulec ponownemu rozproszeniu. Raz biegły prosto, nieregularnie zagęszczonymi wiązkami, to znowu wpadały w płaskie, łuki. Naraz zrozumiałem. Patrzę na gwiazdy. Znajome, „ziemskie”, to znaczy gwiazdy widziane z Ziemi. Konstelacje nieba południowego, wprawione w ruch tak szybki, że mój wzrok rejestrował jedynie ich przemykanie, jak klisze holografu rejestrują w nocy światła rozpędzonych pojazdów. A jeśli tak, to lśniące na ich tle rzeźbiarskie konstrukcje zapewne mają być statkami kosmicznymi. I to tylko one mknęły z niesłychaną chyżością przez niebo, które trwało nieruchomo, a mnie wydawało się rozpędzoną karuzelą jedynie dlatego, że oczy projektora, wyświetlającego program, cały czas „odprowadzały” pokonujące przestrzeń pojazdy.
Proszę. A więc to czymś aż tak pięknym miałbym polecieć w głąb czasu. Jakże kusząca perspektywa! A może się mylę? Nie. Nie pokazywaliby mi jakichś przypadkowo wybranych konstrukcji, choćby najdoskonalszych, ale pozbawionych ścisłego związku z moim ewentualnym udziałem w realizacji ich prześwietnych planów. Widowisko było przecież przygotowane specjalnie i wyłącznie dla mnie.
Z czerni, jakby z najdalszych rejonów kosmosu, wybiegły nagle białe cyferki, szybko urosły do takich rozmiarów, że mogłem je odczytać nie wytężając zbytnio wzroku i zaczęły się mnożyć, tworząc na obrzeżu ekranu coraz bardziej zawiłą sieć skomplikowanych wzorów. Niektóre pojęcia, dotyczące na przykład kursu, temperatury powłoki statków czy gęstości materii, wyrażane uniwersalnymi symbolami, chwytałem w lot, ale i one, tutaj, nie mówiły mi nic. Na domiar złego wzory rozrastały się w iście komputerowym tempie. Jeżeli ten spektaki był pomyślany jako wykład, który miał mi przynieść odpowiedź na najprostsze bodaj pytania dotyczące ich „prac techniczno-konstrukcyjnych”, to Stanza i jego koledzy, kimkolwiek byli, grubo przecenili moje możliwości percepcyjne. Już prawie połowę przestrzennego obrazu zajmowały wielopiętrowe kolumny cyfr poprzedzielanych — lub przeciwnie: połączonych, skąd miałem wiedzieć? — znakami, które widziałem pierwszy raz w życiu. Jakieś ciasne, otwarte z obu stron spirale, jakieś złamane w połowie długości odcinki łuków, bezsensowne drobne fragmenty najprzeróżniejszych brył… w<końcu zacząłem wyglądać jak zbawienia choćby jednego szkolnego znaku algebraicznego, ale — rzecz jasna — niczego takiego się nie doczekałem. Wreszcie straciłem cierpliwość. Wiedziony raczej odruchem niż konkretną myślą wydusiłem klawisz zaopatrzony numerkiem „dwa”.
Obraz się zmienił. Wzory znikły. Z trzech identycznych kryształowych graniastosłupów pozostał jeden, ale powiększony tak, że wy-
pełniał sobą niemal cały przestrzenny kadr. Przesłonił gwiazdy, spychając czerń nieba do roli własnego twardo zaznaczonego, po-grubiałego konturu. I nagle znowu wypełzły cyfry, znowu zaczęły gorączkowo rozbiegać się w tasiemcowe wzory, znowu ujrzałem przed sobą te iluś tam wymiarowe rzuty grafów, nie dokończone rysunki i znaki, mające dla mnie akurat tyle sensu, co kółka na wodzie, w którą ktoś dlazabawy wrzucił garść kamyków. Mogłem się jedynie domyślać, że treścią tych liczb jest tym razem nieco bardziej szczegółowa charakterystyka pojazdu.
Zmieniłem klawisz na „trójkę”, co sprawiło, że prezentowany mi statek rozpadł się na dwie połowy jak pęknięty, szklany owoc. Płaszczyzna jego przekroju była pokryta kłębowiskiem przezroczystych, a zarazem doskonale widocznych cieniutkich, lśniących linii, jakby ktoś rozwinął motek nici, rozrzucił je na dużej przestrzeni, a potem zgarnął i upchał byle jak w wysmukłym kieliszku o wyrafinowanych kształtach. Tylko w jednym miejscu ten labirynt rozstępował się, tworząc jak gdyby kokon, wewnątrz którego tkwiła głowa człowieka. Pilot, pasażer, a może więzień był obrócony do mnie profilem. Podobno ludzie na ogół nie znają własnego profilu, ale ja ani przez chwilę nie miałem wątpliwości. Autorzy „wykładu” umieścili w tym przepołowionym dziwolągu moją trójwymiarową podobiznę. Zaledwie zdążyłem to stwierdzić, z głębi ekranu zaczęły wyskakiwać znajome cyferki.