— No, dobrze — powiedziałem półgłosem. — Obejrzałem, co było do obejrzenia, nie wszystko, ale na pierwszy raz i tak aż nadto, a teraz chcę stąd wyjść. Muszę pochodzić, żeby dojść do ładu z własnymi myślami. Dotychczas najłatwiej udawało mi się to osiągnąć, kiedy pomagałem sobie nogami. I nie wystarczy mi dreptanie pomiędzy pulpitami. Chcę pochodzić po plaży, po górach, po cienistych dróżkach wśród palm i glicynii, po ścieżynkach wokół mojego spokojnego domku. A przede wszystkim chcę porozmawiać z kimś mądrzejszym ode mnie. Ale żeby tym kimś był człowiek.
— Stanza? Cisza.
— Hej, Stanza! Słabe echo wróciło z głębi sali i umilkło.
— Stanza, chcę wyjść! Nic.
— A więc tak wyglądają wasze przyrzeczenia! — zawołałem. — Powinienem był się tego spodziewać… ale i tak wyjdę. Podobno nie miał pan nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z profesorem Amosjanem?! Właśnie to chcę zrobić! Stanza, bo zacznę demolować pulpity! Systematycznie, jeden po drugim! Czy to nie opóźni trochę waszych, jakże doniosłych, prac „techniczno-konstrukcyjnych”?!
Odczekałem kilka sekund, a następnie ruszyłem w stronę drzwi. To znaczy tam, gdzie, jak pamiętałem, ściana rozstąpiła sig, wpuszczając nas do wnętrza. Ale doszedłszy, stanąłem bezradnie przed gładką płaszczyzną, pozbawioną choćby takich malutkich, okrągłych płytek, jakie znaczyły wejście od strony dworca. Wtedy po raz pierwszy naprawdę straciłem cierpliwość. Nie była to panika ani nawet strach. Nad strachem nauczyłem się panować w ciągu lat stażu astronautycznego, a zresztą w gruncie rzeczy nadal żywiłem płynące nie wiadomo skąd przekonanie, że Stanza i jego pobratymcy nie mają złych zamiarów. Mogli jednak dojść do wniosku, że należy mnie tutaj bezpiecznie „przechować”, zanim ktoś inny, pojęt-niejszy lub po prostu łatwiejszy w obejściu, nie zechce mnie wyręczyć w zaplanowanym przez nich locie do początku światów. Z pewnością nie brakowało im rezerwowych, na wypadek gdybym odmówił albo gdybym na przykład został na Lunie, jak na to miałem ochotę i teraz czekając na powrót mojej załogi z ziemskiego urlopu wędrował po szczytach kraterów. Jeśli rzeczywiście przykładali tak wielką wagę do udziału człowieka w realizacji ich przedsięwzięcia, na czym tam ono w końcu naprawdę miało polegać, to biorąc na zdrowy rozum musieli mieć w pogotowiu innych kandydatów, których obserwowali tak samo jak mnie i w razie czego gotowi byli także powiedzieć im kilka komplementów. Nie, Nie bałem się. Po prostu wpadłem w pasję. Byłem zły przede wszystkim na siebie, ale to wcale nie łagodziło mojego wzburzenia.
Zacząłem ź zimną furią walić w ścianę pięściami. Biłem systematycznie, w równym rytmie, miejsce obok miejsca, ciągle na wy- sokości głowy, bo pamiętałem, że tam właśnie, po przeciwnej stro-nre, znajdowały się automatyczne zamki. Ściana wpadła w drgania, ze wszystkich stron nadbiegało wysokie, wibrujące echo, przerwałem na moment, by potrzeć obolałe nadgarstki, po czym uderzyłem znowu, ostatni raz. Usłyszałem cichy świergot i ni stąd, ni zowąd drzwi stanęły otworem. Wypadłem w mrok zalegający obszar podziemnego węzła komunikacyjnego, potknąłem się na pierwszej, głębokiej rynnie i przeleciałem przez nią, by wylądować na brzuchu w następnej. Zanim się pozbierałem, czaszkę przewiercił mi wysoki, zjadliwy gwizd i sąsiednim torem przemknął nie oświetlony pojazd.
Ochłonąłem. Podciągnąłem nogi i pomagając sobie rękami wylazłem na górę. Stałem teraz na wąskiej grobli pomiędzy biegnącymi równolegle rynnami i nie miałem pojęcia, co zrobić, aby nie wpaść pod następny wehikuł, który mógł nadlecieć w każdej sekundzie. Było zupełnie ciemno, tylko bardzo daleko świeciły jak blade gwiazdy wloty poszczególnych tuneli. Usłyszawszy przed sobą charakterystyczny świst z pewnością nie zdążyłbym się nawet uchylić, nie mówiąc już o tym, żeby w porę uskoczyć z drogi. W dodatku nie miałem przecież pojęcia, ile wolnej przestrzeni pozostawiają pomiędzy sobą mijające się pojazdy. Należało jednak wątpić, by tej przestrzeni mogło wystarczyć dla mężczyzny wzrostu zdecydowanie więcej niż średniego.
— Nie odezwałem się słowem, kiedy uszczęśliwiono mnie dwutygodniowym urlopem, z którym nie wiedziałem i nadal nie wiem, co zrobić — powiedziałem na głos. — Przyjąłem ze zdawkowym, ale nie pozbawionym życzliwości zainteresowaniem wtargnięcie do mojego domku istoty, która, jak sama twierdzi, a wszystko wskazuje na to, że nie bez podstaw, pochodzi z innego świata. Pozwoliłem się tej istocie zaciągnąć w podziemie, na pół baśniowe, a na pół makabryczne, jeśli wspomnieć jego pierwotne przeznaczenie i uprzejmie wysłuchałem propozycji zrezygnowania z udziału w „P — G” na rzecz nie określonego bliżej fantastycznego lotu tam, gdzie zaczęły się przestrzeń i czas. Obejrzałem spokojnie trzy z dziewięciu przygotowanych dla mnie „programów”, -przy czym ostatni z nich był tak koszmarny, że postanowiłem natychmiast odwiedzić Amosjana, jedynego człowieka, któremu mogę opowiedzieć wszystko, co mi się zdarzyło, bez obawy, że dokonam żywota w zacisznej celi, obi-
-<tej materacami. A kiedy obcy nie odpowiedział na moje wezwanie, ni stąd, ni zowąd wpadłem w szał. Nigdy nie miałem o sobie zbyt wysokiego mniemania, sądziłem jednak, że jednej rzeczy mogę być pewny, mianowicie moich nerwów. Tymczasem zachowałem się jak rozhisteryzowana bohaterka archiwalnego filmu o duchach. Jakbym to nie ja sam był sobie winien. Jakbym naprawdę mógł mieć pretensję do jakiegoś przybłędy z gwiazd tylko dlatego, że przedstawił się ziemskim nazwiskiem: Stanza. Jakby…
— Panie Hagert, nie wiem, jak pana przepraszać — odezwał się w mroku znajomy głos. — Wiem wszystko, bo sprawdziłem płytę pamięci w pańskim biurku. Kiedy mnie pan zawołał, byłem akurat w kabinie sanitarnej… przebywałem w niej dosłownie trzydzieści sekund. Ta kabina jest ekranizowana… — mówiący zbliżał się, aż wreszcie przy ostatnich słowach wypłynął z ciemności, tuż przede mną. Musiał się naprawdę spieszyć, bo zapomniał swojej niebieskiej peleryny, którą widać zdjął przed wejściem do owej „kabiny sanitarnej”, aby mu nie przeszkadzała w czynnościach, jakie miał tam wykonać.
Milczałem. W zupełnej ciszy nagle zabrzmiał gasnący gwizd pojazdu. Po chwili siedziałem w fotelu, wpatrzony w plecy Stanzy. Wzdłuż nas przelatywały świetliste ściany tuneli.
Nie odezwałem się i wtedy, gdy pojazd zwolnił, a następnie stanął pośrodku niewielkiego, półkolistego pomieszczenia pozbawionego jakiegokolwiek wejścia poza wlotem okrągłego korytarza. Przybysz z innego świata obrzucił mnie smutnym spojrzeniem, po czym wysiadł, odwrócił się, zrobił kilka kroków i zniknął.
— Proszę za mną — usłyszałem.
Podchodząc do miejsca, gdzie przed chwilą mój przewodnik zdematerializował się w tak niespodziewany sposób, odniosłem wrażenie, że znowu godzę się na rolę błazna, jaką mi wyznaczył. Mimo to posłusznie wyciągnąłem rękę w stronę ściany. Moja dłoń przeszła przez nią jak przez powietrze i zniknęła mi z oczu. Wtedy wyprostowałem się i ruszyłem przed siebie, by niebawem zatrzymać się obok Stanzy na niewielkim, trawiastym placyku, z którego roztaczał się rozległy widok na Dolinę Kalifornijską. Byłem po z a-c h o d n i e j stronie Sierra.
— Wspomniałem, że mamy i inne drogi, prowadzące do ośrodka i że pokażemy je panu, jak tylko postanowi pan pozostać z nami.
Wprawdzie nie podjął pan jeszcze ostatecznej decyzji, ale doszedłem do wniosku, że mogę zaryzykować. Zresztą nie ryzykuję zbyt wiele. Bardzo trudno byłoby panu odnaleźć to miejsce, a przejście dla niewtajemniczonych otwiera się tylko od wewnątrz. Poza tym ja osobiście jestem już pewien, że pan nas nie zawiedzie.
Nie podzielałem jego pewności, ale nie powiedziałem mu tego. Nie powiedziałem nic. Zszedłem kilka kroków niżej, rozejrzałem się, zaczerpnąłem głęboko do płuc powietrza i wezwałem autofon. Musiałem na niego czekać chyba ze trzy minuty. Zbocze leżało z dala od uczęszczanych szlaków. Dopiero kiedy wreszcie otwarła się przede mną mała kabina swojskiego pojazdu, spojrzałem za siebie. Stał tam, gdzie go zostawiłem, wysoki i nienaturalnie chudy, a raczej cienki, właśnie cienki, jakby był zbudowany z drutów, opatulonych tylko dla niepoznaki wałeczkami waty, która wypychała jego zielonkawy kostium.