— Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby wylądowawszy na nieznanej planecie, od razu wdepnąć w zarośniętą chwastami dwumetrową dziurę — powiedziałem bardzo głośno. — W ogóle na brak szczęścia nie mogę narzekać — dodałem po chwili zastanowienia. — Tak się składa — zakończyłem.
— Co mówiłeś? — spytał lekko stłumiony baryton, — którego brzmienie wydało mi się podejrzanie znajome.
— Ja? — zdziwił się inny mężczyzna. — Byłem pewny, że to ty coś powiedziałeś. A może zaczynamy mieć halucynacje? Najwyższy czas. Już przeszło pięć godzin drepczemy w tym gąszczu jak kulawe sowy — zaśmiał się.
W tym momencie wstrzymałem oddech.
— Dlaczego akurat sowy i do tego kulawe? — zapytał pierwszy.
— Bo ślepe i ze związanymi skrzydłami. Ptak jest kulawy, kiedy nie może latać — padła wypowiedziana rzeczowym tonem odpowiedź.
Zagryzłem wargi. Gdyby nie kask, zamknąłbym sobie usta dłonią. Na wszelki wypadek. Nie mogłem przecież dopuścić do tego, żeby tutaj, czyli nie wiadomo gdzie, w tym idiotycznym lasku, nagle odezwało się równocześnie dwóch Lindsayów Hagertów. I żeby Wiktor Lambert, bo to on rozmawiając ze mną wspomniał przed chwilą o kulawej sowie, uwierzył, że naprawdę zaczynają go nękać halucynacje.
Okazało się zatem, że miałem znacznie więcej szczęścia, niż myślałem jeszcze kilka sekund temu, gdy po udanym lądowaniu wpadłem w zarośniętą krzakami pułapkę.
— Co u ciebie, Kirsti? — spytał wyższy, odrobinę zdyszany głos, ponad wszelką wątpliwość należący do Daga Błandona.
— Och, świetnie! Oleg prowadzi mnie za rękę, jak dziecko. Poza tym idziemy waszym śladem, to znaczy tak wygodnie, jakbyśmy korzystali ze ścieżki, którą od lat codziennie o tej samej porze udaje się do wodopoju rodzina nosorożców…
Moi towarzysze z wyprawy „P — G”, wraz ze mną samym, znajdowali się chyba blisko. Ich głosy brzmiały wyraźnie i czysto. Zarazem jednak tylko te ich głosy docierały do moich uszu. A musieli przecież nieźle hałasować, torując sobie drogę, łamiąc i depcąc wysmukłe gałązki, splątane u góry w jeden ciasny warkocz. Wytłumaczenie tego faktu mogło być tylko jedno. Znajdowali się istotnie blisko, ale nie teraz. A jeśli nie teraz, to kiedy? Wcześniej czy później? Biorąc za punkt wyjścia bieżącą chwilę, ich podsłuchana przeze mnie rozmowa powinna odbyć się w przyszłości, ponieważ ja nigdy dotąd nie byłem, tu z nimi. Jednak jeśli polecę w końcu wykonać plan Stanzy, i wykonam go pomyślnie, to ta „bieżąca chwila” przestanie być podstawą jakichkolwiek rozsądnych spekulacji, bo po prostu zniknie jako geometryczny punkt jednej, określonej rzeczywistości. Zresztą skąd miałem wiedzieć, kiedy jestem teraz ja sam, ten ja, który właśnie wylądował w najbardziej angielskim z kosmicznych parków? Obecność drugiego Lina Hagerta tylko pod jednym względem mogła być pocieszająca. Oznaczała, że pozostanę wśród żywych… nie, nie oznaczała nic — sprostowałem natychmiast w myśli. Przecież te głosy rozbrzmiewają w przesuniętej przestrzeni, a więc nigdy nie staną się częścią żadnej mojej prawdziwej współczesności, jak ten staruszek na przystani, tonąca lekarka, pies Góro ze swoją panią i znowu lekarka.
— Czemu stoicie? — spytała Kirsti. — Co robisz? Usłyszałeś coś?
— Teraz ci nie odpowie — mój głos opadł o pół tonu. — Rozmawia z Bengtem. Nałożył słuchawki i ma taką minę, jakby słuchał sonetów Petrarki.
— Gdybyśmy zabrali kaski, wiedzielibyśmy, o czym mówią. Od początku byłam zdania, że nie powinniśmy zapuszczać się w te krzaki bez skafandrów. Przecież nic nie widać. W każdej chwili może nas coś zaatakować — stwierdziła nadąsanym tonem Kirsti.
— Jak dotąd spotkaliśmy dwa okryte łuską koty, które na nasz widok niezwłocznie dały drapaka, trzy myszy w kształcie mydel-niczek i jednego pająka uzbrojonego wyłącznie w kolosalnie długie wąsy — zaśmiał się cicho Oleg.
— Poza tym, gdybyś miała na sobie kask, nie mógłbym teraz tak bezkarnie zerkać na ciebie ukradkiem i podziwiać jakże wymowne błyski w twoich oczach, kiedy nas strofujesz. Czy wiesz, że w tych ruchomych cętkach światła, plądrujących tu w cieniu, wyglądasz jak marzenie miłosne Signaca, które poprzedziło powstanie najbardziej lirycznego z jego płócien?
Czy to naprawdę ja? — nagle ogarnęły mnie wątpliwości. — Czy j a mówiłbym w ten sposób? Do Kirsti? A jeśli nawet, to czy byłbym z siebie zadowolony? Nie. Stanowczo nie. Każdy ma swój styl…
— No, no — odezwał się Oleg. — Lin jest niezawodny. Mamy w swoim gronie stuprocentowego Don Juana ze starej ballady. Ale uwspółcześnionego. Don Juana ziemskiego, księżycowego i mgławicowego. Nie należy wątpić, że poszerzy teren działania, jak tylko wydostaniemy się poza obszar naszej Galaktyki. Pogratulować…
— Nie potrzebuję… — zaczęła Kirsti, ale nie pozwoliłem jej skończyć.
— Rzecz w tym, że ja ją kocham — w moim głosie brzmiała teraz spokojna pewność. — A widzisz, Oleg, prawdziwa miłość, nie podlega ograniczeniom pól grawitacyjnych, przestrzennych ani czasowych. Prędzej czy później sam to zrozumiesz…
— No, no… — zamruczał tym razem Wiktor. Nastała cisza. Upłynęła dobra chwila, zanim ponownie usłyszałem Kirsti.
— Lin…
— Bengt wzywa nas do powrotu —. przerwałem jej znowu. — Paleta wisi już nad nami. Ciekaw jestem tylko, jak dostaniemy się na pokład. Nie mamy skrzydeł… nawet związanych.
— Ale ty, jak widzę, zaopatrzyłeś się w dwie buteleczki natryskowego ceralitu. On tężeje natychmiast w zetknięciu z atmosferą, prawda? Proponuję — mówił dalej Oleg —: ebyśmy udeptali placyk w tej zieleni, a następnie utwardzili go ceralitem. W ten sposób uzyskamy skrawek gładkiego podłoża, a przede wszystkim zrobimy dziurę w tym zielonym parasolu, przez którą Bengt będzie mógł nam spuścić robota z drabinką. On ma rację. Powinniśmy skoncentrować uwagę na morzach. Tu nie ma już czego szukać. Nawet w najwyższych górach, nad którymi przelatywaliśmy przed lądowaniem, nie udało nam się przecież wypatrzeć bodaj centymetra gruntu, wolnego od tych rozkosznych krzaczków. Moglibyśmy spędzić w nich sto lat tylko po to, by w końcu odkryć jeszcze jednego wąsatego pająka.
— Tak, wracajmy— zgodził się tamten ja. — Masz rację, Oleg. Z tym ceralitem to niegłupi pomysł. Że też mnie nie przyszło to do głowy.