Zatrzymał się. Bez pośpiechu ponownie uniósł łokieć i wdusił przycisk, który uruchamiał te jakieś dodatkowe ogniwa łączności radiowej, gdy przeszkadzały w niej zakłócenia.
Tym razem jego palec sam odskoczył od guziczka, zaledwie tylko go dotknął. I to wcale nie dlatego, że poprzedni pozostał tam, gdzie był, nawet wtedy, kiedy przestał go już naciskać. Powód był całkiem gdzie indziej. Mianowicie w głowie. A ściśle mówiąc, w uszach.
Głośniczki w jego kasku zamieniły się nagle w zepsute organy, w które wpuszczono najsroższy z jowiszowych tajfunów. Przeciągłe wycie tłumiło jakieś trzaski, wybuchy, strzępy głosów, które od biedy mogły należeć do ludzi, ale krzyczących w głębokiej, metalowej studni.
— Hrrgurufiiiii… wła… rrrr wła… rrr bliżennnniiiiii.
Jarek odruchowo cofnął się krok do tyłu. Hałas natychmiast przycichł, jednak niezrozumiały bełkot zmieszanych dźwięków nie stał się przez to ani odrobinę bardziej zrozumiały.
— Wrrraaaiiii… bliżeuuufff… włarrsss… bli… uuuu…
Chłopiec zamknął oczy. Przecież to niemożliwe, żeby ta idiotyczna wrzawa oznaczała, że ktoś chce się z nim porozumieć, tylko coś mu w tym przeszkadza. A jeśli?…
— Co?!!! — wrzasnął ile sił w piersi.
— Bli…żej… włarrriii…hrrr… bliżeuuu… włazu… owaiirr… właz… otwarrrrff…yyy…
— Bliżej?!!! — Jarek nie wierzył, żeby zrozumiałe okruchy wyrazów przebijające z piekielnego jazgotu mogły oznaczać coś więcej niż przypadkowe podobieństwo, niemniej chwycił się i tej nikłej szansy.
— Bliżej? — powtórzył. — Czego bliżej? Nie mogę bliżej!
— Właz… rrr… otwar… tyyyysss… iii…
— Właz?…
Nagle Jarek zrozumiał. Właz otwarty. Otwarty?
— Gdzie?!!! — ryknął.
— Bliżeuuuffff… rrr… hrr… bliżej…
Bądź tu mądry. Bliżej była niewidzialna przegroda, czekająca tylko, aby postąpić z Jarkiem tak, jak postąpiła z rzucanymi przez niego kamieniami, a przedtem jeszcze z końcem kija. Ale dobrze. Bliżej, to bliżej.
Postąpił pół kroku do przodu. Potem jeszcze pół kroku. Głośniki zareagowały wzmożonym jazgotem.
Pole ochronne było tuż. Chłopiec zacisnął pięści i jeszcze posunął się w jego stronę. Ćwierć kroku… ćwierć kroku… cóż za szatańskie wycie!..
— Idź wzdłużuii… hrr… czekaj… wła…rrr… hssss…
Ba, żeby tylko wiedzieć, w którym miejscu jest ten przeklęty właz! Jeżeli rzeczywiście w tym całym harmidrze jest coś więcej niż właśnie sam harmider.
Powoli, nie odrywając podeszew butów od skalnego podłoża, zaczął sunąć wzdłuż kopuły, starając się odnaleźć kształt łuku, jaki ona zataczała. Przeszedł może dwa metry, zanim ponownie rzucił kamień, żeby zmierzyć, czy zachował odpowiednią odległość od niebezpiecznej ściany. Błysnęło tak blisko, że przez następne kilkanaście sekund widział tylko migające mu pod powiekami kolorowe płatki. Kiedy przejrzał, ruszył dalej, posuwając się dokładnie w taki sam sposób jak przedtem. Jeszcze dwa metry i jeszcze dwa…
Raptem tuż przed nim ukazała się twarz Soli. Poznał ją od razu, chociaż teraz nie przypominała już w niczym ziemskiej dziewczyny, spotkanej nad jeziorem.
Ziemska dziewczyna nie mogłaby przecież mieć tylko twarzy, pozbawionej szyi i tułowia, a ponadto wykrzywionej gorzej, niż to się widuje w wesołym miasteczku, w gabinecie krzywych luster. Przy czym obraz tej twarzy pływał, jak na zepsutym telewizorze, jej broda raz stawała się monstrualnie długa i uciekała gdzieś w bok, to znowu wracała, kurczyła się, a za to nos Soli wyrastał ponad czoło i zaczynał przybierać kształt korkociągu.
— Chodź tutaj, do mnie… — zabrzmiało w głośniku, i to nie mogło już być złudzeniem.
Jarek stanął jak wryty. Iść?…
— Chodź szybko — powiedziała Sola, ukazując część lewego ramienia, równocześnie jednak tracąc prawą połowę twarzy, która przesunęła się ku górze, jak odłupany kawałek kamiennego chodnika. — Ale kieruj się prosto na mnie — przestrzegła cofając się.
W tym samym momencie, jak tylko znalazła się odrobinę dalej od Jarka czy raczej odrobinę głębiej we włazie, w którym stała, wskazując go chłopcu, jej postać zyskała znowu wygląd prawdziwej dziewczyny.
W tej sytuacji pozostało tylko skorzystać z zaproszenia. I Jarek tak właśnie zrobił. Przedtem jednak, żeby się upewnić, rzucił w dziewczynę kamieniem. Zgoda, że nie brzmi to zbyt ładnie. Ale w tym konkretnym wypadku nikt na świecie, nie wyłączając żywej Soli, nie mógłby wziąć mu tego za złe.
Kamień przeleciał przez osóbkę w białej bluzeczce, na której nie wywarło to oczywiście żadnego wrażenia, ale nie zapłonął jak tamte. A więc wejście było czyste. Żadnej niewidzialnej zasłony. Żadnego pola.
Jarek dał krok do przodu i nagle ujrzał przed sobą masywną, lekko wypukłą ścianę bazy z otwartym na oścież włazem. Spod jego nóg biegła w górę stalowa kładka. Mniej więcej w połowie jej wysokości zwrócona do niego twarzą stała Sola.
Zatrzymał się i spojrzał za siebie. Nic. Pusta, granatowa przestrzeń, granatowy ląd Ganimeda i granatowe niebo. Jak wtedy kiedy po raz pierwszy trafił do sali ze szklaną ścianą.
Ponownie odwrócił się w stronę drzwi, wstąpił na pomost i idąc bez pośpiechu pod górę, rzucił bez zastanowienia:
— Chciałaś się mnie pozbyć…
W uszach zadźwięczały mu jego własne słowa dziwnie zniekształcone i wypowiedziane jakimś nieprzyjemnym, ostrym głosem. Poza tym chociaż ten ogłuszający jazgot, który pojawił się po naciśnięciu wzmacniacza łączności, pozostał z tamtej strony ochronnego pola, to jednak w słuchawkach nadal rozbrzmiewało nieco tylko przytłumione, wysokie, zawodzące wycie.
— Nie rozumiem?… — powiedziała Sola, nie przestając cofać się tyłem do wejścia. — Chodź prędzej dodała. — Potem ci wszystko wyjaśnię…
Wyjaśni. Dobrze. Niech spróbuje…
Przyśpieszył. Poczuł jakiś dziwny szum w głowie, jakby ktoś nagle przyłożył mu do uszu dwie wielkie muszle, wyłowione z morza. W jego skroniach wznosiły się i opadały drewniane młotki. To pewnie te zniekształcenia — pomyślał leniwie. Trzeba by jej o tym powiedzieć…
Nie powiedział jednak. Odechciało mu się mówić, pytać, słuchać jej wyjaśnień… Skafander zaciążył mu nagle, jakby materiał, z którego był uszyty, przemienił się w czysty ołów. Jego ruchy stawały się coraz wolniejsze i kosztowały go coraz więcej wysiłku. Szedł jednak, poruszał się, wykonując jak automat wszystkie czynności, które musiał wykonać, aby przebrnąć przez śluzę i trafić na powrót do swojej granatowej sali…
Kiedy pająkowate wysięgniki docisnęły za nim pancerną klapę włazu, Jarek odruchowo sięgnął do zapięcia bluzy, jak to robi człowiek, kiedy w upalny dzień znajdzie się wreszcie w domu i pragnie natychmiast zrzucić z siebie ubranie, zanim wskoczy pod zimny prysznic.
— Poczekaj — zawołała Sola. — Tu nie ma powietrza…
Nie ma. Pewnie, że nie ma. Przecież drzwi były cały czas otwarte. Cały czas?…
Głos dziewczyny także brzmiał tak, jakby musiała przekrzyczeć wycie wiatru w stalowych linach. Dalekie trzaski zagłuszyły na moment w słuchawkach dźwięk zepsutej syreny. Ale tylko na moment. Zaraz potem odezwała się znowu.
Uśmiechnęła się. Patrzcie, już się uśmiecha. No pewnie. Co jej tam…
— Wyłącz to — powiedziała celując palcem w jego własny rękaw. Spojrzał we wskazane miejsce i skrzywił się mimo woli. Tabliczka czekolady. Tabliczka z przyciskami, które nie przyniosły mu nic prócz rozczarowania. To nie ich zasługa, że jest tutaj znowu…