— Powiedziałem — głos gościa z Wegi brzmiał teraz ciszej, jakby mówiącego ogarnęło nagle zmęczenie — że zanim stąd odlecisz, pragnąłbym ci coś pokazać. Nie chcę przychodzić tam do ciebie… widzisz, jesteśmy rzeczywiście podobni, ale są pewne różnice… nie, poprzestańmy na tym, że się słyszymy i rozumiemy. Tak będzie lepiej. Ale przynajmniej w części pragnąłbym zaspokoić twoją ciekawość. Jeśli pozwolisz, to pokażę ci teraz coś… powiedzmy, obrazek z naszego życia. Tylko musiałbyś przejść do tego pojazdu, którym przyleciałeś z Ziemi, i położyć się w salce diagnostycznej. Mamy tam urządzenia, które pozwolą mi zrealizować mój zamiar. Dzięki nim będę mógł przekazać twojemu mózgowi to, co chcę żebyś zobaczył. Oczywiście dla ciebie będzie to złudzenie, ale złudzenie pod wieloma względami doskonałe… zresztą przekonasz się. Rzecz jasna — zakończył pośpiesznie — jeśli sobie tego życzysz…
Jarek pomyślał chwilę. Wolałbym, żeby obcy pokazali mu po prostu jeden z ich „blokowanych” filmów… albo chociażby jakieś fotografie, plansze, słowem, wreszcie coś zwykłego…
Powiedział to. Prawdę mówiąc, zaczynał mieć już dość wszystkich tych nadzwyczajności. Nie dlatego żeby oni przestali go nagle interesować. Ale, jako się rzekło, człowiek ma ograniczoną możliwość przyjmowania wrażeń… w najlepszym wypadku prędzej czy później obojętnieje, jeśli wchłonie ich za dużo…
— To będzie lepsze niż film… — odpowiedział natychmiast przybysz, głosem komputera. — Zresztą, nie pokażę ci nic szczególnego… taki sobie fragmencik naszego życia… Nie chcę, żebyś po tym, co dla mnie zrobiłeś, odleciał stąd wiedząc o nas tyle co przedtem…
Jarek nie ociągał się dłużej. Wstał i ruszył korytarzem do hali startowej, gdzie jajowaty pojazd nadal zapraszał gości otwartym na oścież włazem. Przeszedł do ciasnej kabinki, w której obudził się po opuszczeniu Ziemi, i rozejrzał się niepewnie.
— Połóż się na leżance — padło z głośników. Słowa obcego brzmiały tutaj inaczej, bardziej głucho. Chłopiec przypomniał sobie, że wtedy, przychodząc do siebie po porażeniu, odniósł wrażenie, jakby tkwił wewnątrz szczelnie zamkniętej skrzyni… nie było to zbyt przyjemne. Jak to już dawno…
Posłusznie usiadł na prostokątnym łożu, po czym wyciągnął się jak długi. Odruchowo przymknął oczy…
Nad jego głową coś się poruszyło. Znowu ta dynia — przebiegło chłopcu przez myśl. Przestrzeń za zamkniętymi powiekami pociemniała. Widać okap kasku opuścił mu się już na oczy.
Nagle poczuł dwa równoczesne, lekkie ukłucia. Właściwie tylko króciutkie muśnięcia, jakby po jego czaszce przesunęły się dwa nieskończenie cienkie druciki. W tej samej chwili świat przed jego zamkniętymi oczyma począł raptownie jaśnieć. To już nie była czarnogranatowa noc… nawet nie zwykła, ziemska noc, z wielkim jak arbuz księżycem… i nie ziemski dzień… było znacznie, znacznie jaśniej…
W tym momencie chłopiec zrozumiał, że znajduje się w przestrzeni, zalanej słonecznym blaskiem. Ale to słońce było jakieś dziwne, może ostrzejsze, tak, na pewno ostrzejsze i nie złotawe, jak na ziemskiej plaży, tylko niebieskobiałe…
W dodatku przestrzeń, która go otacza, wcale nie jest plażą, chociaż w powietrzu jest tyle lśnienia, że trzeba mrużyć oczy, jak w letni, upalny dzień, kiedy promienie słoneczne odbijają się od białych obłoków i jasnoszmaragdowej wody…
Stał pośrodku świeżej, zielonej łąki. Tak, to była łąka, chociaż w niczym niepodobna do najbujniejszej nawet ziemskiej połoniny czy najpiękniej utrzymanych trawników. Rośliny były wyższe, kiedy stawiał na nie stopy, ich łodygi pękały, strzelając chłodną, lepką cieczą. Ta ciecz wydzielała zapach jakby jabłek, ale silniejszy i zmieszany z innymi zapachami, dla których nie znalazł już żadnego porównania… Przed nim jest miasto, najdziwniejsze, jakie kiedykolwiek widział, właściwie trudno nawet zgadnąć, dlaczego pomyślał akurat o mieście… mogła to być jakaś fabryka, zagadkowa prehistoryczna budowla, lub jeszcze coś całkiem innego… Ale on wiedział, że to jest miasto i, co więcej, że je zna… że wiąże go z tymi koronkowymi, jakby zawieszonymi w powietrzu konstrukcjami mnóstwo wspomnień… z dzieciństwa… jakiego znowu dzieciństwa?…
Ponownie strzeliła mu spod stóp delikatna chmurka wilgotnego pyłu, widać nadepnął całą kępą tych cudacznych roślin… ale w takim razie… ależ tak!
Jarek wcale nie stał, jak mu się w pierwszej chwili wydało. Szedł, wolnym, równym krokiem, prosto przed siebie, ku owemu cudacznemu miastu i z taką pewnością, jakby dokładnie wiedział, co zamierza tam robić. Miał jakiś cel… jaki?… niech tylko chwilę pomyśli… to jest chyba ktoś, kogo ma tam spotkać… ktoś miły… bardzo dziwne…
Bardzo dziwne… — chciał powtórzyć na głos, ale krtań z jakiegoś powodu odmówiła mu posłuszeństwa. Nie mogę mówić — przeszło mu przez myśl. Nie powinienem mówić… skarcił się w duchu, nie rozumiejąc skąd wzięła mu się pewność, że teraz nie pora mleć językiem. Bardzo dziwne…
Miasto wyrastało dokładnie na wprost niego, niezbyt daleko i naprawdę wyglądało, jakby unosiło się w powietrzu. Ta łąka, czy co to było, po której szedł, zaścielała całą okolicę, aż po horyzont, przysłonięty w głębi garbami łagodnych wzgórz. Na prawo i lewo, jak okiem sięgnąć nic, tylko trawa… żadnego drzewa, choćby najmniejszego krzaczka… Ale, co najdziwniejsze, łąka była także pod miastem. Nigdzie, no powiedzmy niemal nigdzie, nie dochodziło ono do powierzchni gruntu, jakby zbudowano je nie na ziemi, ale na chmurach, do góry nogami, jeśli można tak powiedzieć o mieście. Albo jakby podtrzymywały je w górze tysiące baloników. Tylko próżno było szukać jakichkolwiek baloników czy czegoś w tym rodzaju nad tymi budowlami. Wieże ze strzelistymi iglicami, wieńczące budowle tarasy i spinające to wszystko ślimacze wstążeczki, które nie mogły być niczym innym jak tylko drogami. Takie miasto…
A jednak ono stało na ziemi. I to z pewnością mocno, bo przecież takie wysokie, śmigające w niebo konstrukcje, musiały mieć potężne oparcie w skałach, pod warstewką gleby.
Pierwsze budowle znajdowały się już blisko. Jarek nie szedł szybko, ale perspektywa była tutaj inna niż na Ziemi, widać zaraz na początku nie najlepiej ocenił odległość. W każdym razie widział już jak na dłoni, wąskie, niesłychanie wąskie odwrócone ostrosłupy, wbite szpicami w zieloną równinę. Pomiędzy nimi nie było nic, tylko trawa. I biegły bardzo długo w górę, ciągle takie smukłe przeźroczyste jak nóżki pięknych, starych kieliszków, aż dopiero na wysokości mniej więcej dziesiątego piętra rozszerzały się, tworząc platformy, na których spoczywały wielkie, jeszcze wyższe, choć także smukłe budowle. Takie miasto…
Jarek szedł ciągle, zbliżając się do pierwszego rzędu słupów, które podtrzymywały budynki, chociaż wcale nie chciał iść. Wolałby stanąć i popatrzeć spokojnie na to koronkowe i piękne kłębowisko konstrukcji, jakie miał przed sobą. Mimo to wciąż szedł, ani trochę nie zwalniając tempa marszu. Zupełnie jakby jego własne nogi ulegały woli kogoś obcego, kto z samym Jarkiem nie miał nic wspólnego, a tylko jakimś perfidnym sposobem wślizgnął się w niego i teraz rządzi tymi nogami jak swoimi. Idiotyczna historia…