Выбрать главу

– Chętnie. A owi pokutnicy, to za co, ciekawość, pokutują? Za jakie przewiny?

– Mnie o tym gadać nie wolno.

– Toć nie o konkretne przypadki pytam. Jeno tak, ogólnie.

Szafarz zachrząkał i rozejrzał się trwożliwie, niewątpliwie świadom, że w domu demerytów uszy mogą mieć nawet obwieszone patelniami i czosnkiem ściany kuchni.

– Oj – powiedział cicho, wycierając o habit ręce tłuste od śledzi. – Za różności tu pokutują, synu, za różności. Główną miarą księża zdrożni. I mnisi. Ci, co im śluby nadto ciążyły. Sam imaginujesz: ślub posłuszeństwa, pokory, ubóstwa… Także abstynencji i umiarkowania… Jak to mówią: plus bibere, quam orare. Także ślub czystości, niestety…

– Femina – odgadł Reynevan – instrumentum diaboli?

– Żebyż tylko femina… – westchnął szafarz, wznosząc oczy. – Ach, ach… Bezmiar grzechów, bezmiar… Nijak zaprzeczyć… A są u nas i sprawy poważniejsze… Oj, poważniejsze… Ale o tym gadać mi nie wolno. Skończyłeś jeść, synu?

– Skończyłem. Dziękuję. Było smaczne.

– Zachodź, ilekroć zechcesz.

Wnętrze kościoła było wyjątkowo mroczne, blask świec i światło z wąziutkich okienek padały tylko na okolice samego ołtarza, tabernakulum, krucyfiks i tryptyk przedstawiający Opłakiwanie. Reszta prezbiterium, cała nawa, drewniane empory i stalle tonęły w mętnym półmroku. Może to celowo, nie opędził się przed myślą Reynevan, może to dlatego, by podczas modłów demeryci nie widzieli wzajem swych twarzy, by nie próbowali odgadywać z nich cudzych grzechów i występków. I porównywać ich z własnymi.

– Tutaj jestem.

Dźwięczny i głęboki głos, który dobiegł od strony ukrytej między stallami wnęki, pobrzmiewał – trudno było oprzeć się takiemu wrażeniu – powagą i dostojeństwem. Ale prawdopodobnie było to jedynie echo, pogłos baldachimu sklepienia, kołaczący się wśród kamiennych ścian. Reynevan podszedł bliżej.

Nad roztaczającym nikłą woń kadzidła i pokostu konfesjonałem górował wizerunek świętej Anny Samotrzeciej, z Marią na jednym, a Jezusem na drugim kolanie. Reynevan obraz widział, był bowiem oświetlony kagankiem. Oświetlając obraz, kaganek pogrążał okolicę w tym mroczniejszym mroku, toteż mężczyznę, który siedział wewnątrz konfesjonału, Reynevan widział jedynie w zarysach.

– Tobie tedy – powiedział mężczyzna, budząc kolejne echa – przyjdzie mi dziękować za szansę odzyskania swobody poruszania się, hę? Dziękuję zatem. Choć zdaje mi się, że raczej więcej do zawdzięczenia mam pewnemu wrocławskiemu kanonikowi, nieprawdaż? I wydarzeniu, które miało miejsce… No, powiedz dla porządku. Żebym był zupełnie pewien, że rozmawiam z właściwą osobą. I że to nie sen.

– Osiemnasty lipca, rok osiemnasty.

– Gdzie?

– Wrocław. Nowe Miasto…

– Oczywiście – potwierdził po chwili mężczyzna. – Jasna rzecz, że Wrocław. Gdzieżby to mogło być, jeśli nie tam? Dobra. Zbliż się teraz. I przybierz przepisową pozycję.

– Słucham?

– Klęknij.

– Zabito mi brata – powiedział Reynevan, nie ruszając się z miejsca. – Mnie samemu grozi śmierć. Jestem ścigany, muszę uciekać. A wcześniej załatwić kilka spraw. I kilka porachunków. Ojciec Otto zapewnił mnie, że ty zdołasz mi pomóc. Właśnie ty, kimkolwiek jesteś. Ale ani myślę klękać przed tobą… Jak mam cię zwać? Ojcem? Bratem?

– Zwij jak chcesz. Choćby wujem. Jest mi to głęboko obojętne.

– Nie do śmiechów mi. Mówiłem, brata mi zabili. Przeor rzekł, że możemy stąd wyjść. Wyjdźmy więc, opuśćmy to smutne miejsce, ruszajmy w drogę. A w drodze opowiem, co trzeba. Byś wiedział, co trzeba. I nie więcej niż trzeba.

– Prosiłem – echo głosu mężczyzny zadudniło jeszcze głębiej – byś uklęknął.

– A ja mówiłem: spowiadać ci się nie myślę.

– Kimkolwiek jesteś – rzekł mężczyzna – do wyboru masz dwie drogi. Jedną tu, do mnie, na klęczki. Drugą przez klasztorną bramę. Beze mnie, ma się rozumieć. Nie jestem jurgieltnikiem, chłopcze, ani najemnym zbirem do załatwiania twoich spraw i porachunków. To ja, zakarbuj sobie, decyduję, ile i jakiej potrzeba mi wiedzy. Zresztą, rzecz jest również we wzajemnym zaufaniu. Ty nie ufasz mi, jakże tedy ja mogę tobie?

– To, że wyjdziesz z więzienia – odszczeknął czupurnie Reynevan – możesz zawdzięczać mnie właśnie. I ojcu Ottonowi. Sam to sobie zakarbuj i nie próbuj strugać ważniaka. I stawiać przed wyborami. Bo to nie ja, lecz ty stoisz przed wyborem. Albo idziesz ze mną, albo gnij tu dalej. Wybór…

Mężczyzna przerwał mu głośnym pukaniem w deskę konfesjonału.

– Wiedz – powiedział po chwili – że trudne wybory nie są mi pierwszyzną. Grzeszysz pychą, mniemając, że się ich ulęknę. Jeszcze dziś rano nie wiedziałem o twoim istnieniu, jeszcze dziś wieczorem, jeśli trzeba będzie, o twym istnieniu zapomnę. Powtarzam, a po raz ostatni: albo będąca wyrazem zaufania spowiedź, albo żegnaj. Pospiesz się z wyborem, niewiele czasu zostało do seksty. A tu surowo przestrzega się liturgii godzin.

Reynevan zacisnął pięści, walcząc z przemożną ochotą, by odwrócić się i wyjść, wyjść na słońce, świeże powietrze, zieleń i przestrzeń. Wreszcie przełamał się. Zdrowy rozsądek zwyciężył.

– Nie wiem nawet – wydusił z siebie, klękając na wyślizganym drewnie – czy jesteś kapłanem.

– To bez znaczenia – w głosie człowieka z konfesjonału zabrzmiało coś na kształt drwiny. – Idzie mi tylko o spowiedź. Rozgrzeszenia nie oczekuj.

– Nie wiem nawet, jak cię zwać.

– Mam wiele nazwisk – dobiegło zza kratki, cicho, ale wyraźnie. – Pod różnymi imionami zna mnie świat. Skoro mam szansę być światu przywrócony… Trzeba będzie coś wybrać… Wilibald z Hirsau? A może, hmm… Benignus z Aix? Paweł z Tyńca? Cornelius van Heemskerck? A może… A może… mistrz Szarlej? Jak ci się to widzi, chłopcze: mistrz Szarlej? No, dobra, nie rób min. Po prostu: Szarlej. Może być?

– Może, Przystąpmy do rzeczy. Szarleju.

Ledwo masywne, iście godne twierdzy wrzeciądze strzegomskiego karmelu zatrzasnęły się za nimi z hukiem, ledwo obaj oddalili się od wysiadujących pod bramą żebraków i proszalnych dziadów, ledwo weszli w cień przydrożnych topoli, Szarlej zaskoczył Reynevana totalnie i z kretesem.

Niedawny demeryt i więzień, jeszcze przed chwileczką fascynująco tajemniczy, zasępiony i dostojnie milczący, teraz ryknął nagle homeryckim śmiechem, dał jeleniego susa w górę, rzucił się na wznak w chwasty i przez chwil kilka tarzał wśród zieleni niczym źrebak, przez czas cały rycząc i śmiejąc się na przemian. Wreszcie na oczach osłupiałego Reynevana jego niedawny spowiednik machnął kozła, zerwał się i uczynił w stronę bramy wielce obelżywy gest na zgiętym łokciu. Gest poparty został długą litanią krańcowo nieprzyzwoitych przekleństw i wyzwisk. Kilka dotyczyło przeora personalnie, kilka strzegomskiego klasztoru, kilka zakonu karmelitów jako całości, kilka miało wymiar ogólny.

– Nie sądziłem – Reynevan uspokoił konia, spłoszonego występem – że tak tam było ciężko.

– Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. – Szarlej otrzepał odzienie. – To po pierwsze. Po drugie, powstrzymaj się łaskawie od komentarzy, przynajmniej chwilowo. Po trzecie, pospieszajmy do miasta.

– Do miasta? A po co? Myślałem…

– Nie myśl.

Reynevan wzruszył ramionami, popędził wierzchowca gościńcem. Udawał, że odwraca głowę, ale nie mógł powstrzymać się od ukradkowej obserwacji kroczącego obok konia mężczyzny.

Szarlej nie był zbyt wysoki, był nawet odrobinę niższy od Reynevana, ale detal ten umykał uwadze, albowiem niedawny demeryt był barczysty, mocno zbudowany i zapewne silny, co można było wnioskować po żylastych i grających mięśniami przedramionach, wyzierających spod przykrótkich rękawów. Szarlej nie zgodził się opuścić karmelu w habicie, a strój, który mu dano, był lekko dziwaczny.

Twarz demeryta miała rysy dosyć grube, żeby nie rzec toporne; było to jednak oblicze żywe, zmieniające się bez przerwy, grające całą gamą wyrazów. Garbaty i męsko wydatny nos nosił ślady dawnego złamania, dołek podbródka niknął w starej, ale wciąż widocznej bliźnie. Oczy Szarleja, zielone jak szkło butelki, były bardzo dziwne. Gdy się w nie spojrzało, dłoń machinalnie sprawdzała, czy sakiewka jest na miejscu, a pierścień na palcu. Myśl z niepokojem biegła ku pozostawionym w domu żonie i córkach, a wiara w cnotę niewieścią obnażała całą swą naiwność. Nagle traciło się wszelkie nadzieje na zwrot pożyczonych pieniędzy, pięć asów w talii do pikiety przestawało dziwić, autentyczna pieczęć pod dokumentem zaczynała wyglądać cholernie nieautentycznie, a drogo kupionemu koniowi zaczynało dziwnie rzęzić w płucach. To właśnie się czuło, gdy patrzyło się w butelkowo zielone oczy Szarleja. Na jego oblicze, w którym zdecydowanie więcej było z Hermesa niźli z Apollina.

Minęli wielką połać podmiejskiej ogrodowizny, potem kaplicę i szpital świętego Mikołaja. Reynevan wiedział, że hospicjum prowadzą joannici, wiedział też, że w Strzegomiu zakon ma komandorię. Zaraz przypomniał sobie księcia Kantnera i jego rozkaz, kierujący go do Małej Oleśnicy. I zaczął się niepokoić. Z joannitami mógł być kojarzony, zatem droga, którą jechał, nie była drogą ściganego wilka; wątpił, by kanonik Otto Beess pochwalił wybór. W tym momencie Szarlej po raz pierwszy dał dowód swej przenikliwości. Lub równie rzadkiej umiejętności czytania w myślach.