Выбрать главу

– Nie ma powodów do niepokoju – powiedział swobodnie i wesoło. – Strzegom ma ponad dwa tysiące mieszkańców, znikniemy pośród nich jak bździna w śnieżycy. Poza tym jesteś pod moją opieką. Wszak zobowiązałem się.

– Cały czas – odrzekł Reynevan po długiej chwili, jakiej potrzebował na ochłonięcie. – Czas cały zastanawiam się, ile dla ciebie znaczy takie zobowiązanie.

Szarlej wyszczerzył białe zęby ku maszerującym w przeciwnym kierunku zbieraczkom lnu, hożym dziewojom w mocno rozchełstanych koszulach, odsłaniających wiele ze spoconych i zakurzonych wdzięków. Dziewoi było kilkanaście, a Szarlej szczerzył się do wszystkich po kolei, toteż Reynevan stracił nadzieję na to, że usłyszy odpowiedź.

– Pytanie – zaskoczył go demeryt, odrywając wzrok od krągłego tyłeczka ostatniej ze zbieraczek, podrygującego pod mokrym od potu giezłem – było natury filozoficznej. Na takowe nie zwykłem odpowiadać na trzeźwo. Ale obiecuję ci: odpowiedzi udzielę jeszcze przed zachodem słońca.

– Nie wiem, czy doczekam. Czy wcześniej nie spłonę z ciekawości.

Szarlej nie odpowiedział, przyspieszył natomiast kroku tak, że Reynevanowi przyszło zmusić konia do lekkiego kłusa. Szybko więc znaleźli się pod Bramą Świdnicką. Za nią zaś, za gromadą kucających w cieniu brudnych pątników i pokrytych wrzodami żebraków był już Strzegom, jego wąskie, błotniste, cuchnące i pełne ludzi uliczki.

Dokąd by i jakim bądź celu ich droga wiodła, Szarlej ją znał, prowadził bowiem pewnie i bez żadnego wahania.

Przeszli uliczką, w której stukotało tyle krosien, że niechybnie była to Tkacka lub Sukiennicza. Wkrótce znaleźli się na placyku, nad którym górowała wieża kościelna. Przez placyk – dało się to widzieć i czuć – niedawno przeganiano bydło.

– Popatrz jeno – rzekł Szarlej, zatrzymując się. – Kościół, karczma, bordel, a w środku między nimi kupa gówna. Oto parabola ludzkiego żywota.

– A podobno – Reynevan nie uśmiechnął się nawet – na trzeźwo nie filozofujesz.

– Po długim okresie abstynencji – Szarlej skierował nieomylne kroki w zaułek, w stronę lady zastawionej antałkami i kuflami – upaja mnie sama jeno woń dobrego piwa. Hej, dobry człeku! Białe strzegomskie poproszę! Z piwnicy! Zechciej zapłacić, chłopcze, albowiem, jak powiada Pismo, argentum et aurum non est mihi.

Reynevan parsknął, ale rzucił na ladę kilka halerzy.

– Czy dowiem się wreszcie, jakie sprawy cię tu przywiodły?

– Dowiesz. Ale dopiero wówczas, gdy przynajmniej trzy z tych spraw wypiję.

– A potem? – Reynevan zmarszczył brwi. – Ów dopiero co wspomniany zamtuz?

– Nie wykluczam – Szarlej uniósł kufel. – Nie wykluczam, chłopcze.

– A dalej? Trzydniowa libacja na okoliczność odzyskania wolności?

Szarlej nie odpowiedział, pił bowiem. Nim jednak przechylił kufel, mrugnął zza niego, a mrugnięcie to mogło znaczyć wszystko.

– To był jednak błąd – przemówił poważnie Reynevan, wpatrzony w grającą łykami grdykę demeryta. – Może błąd kanonika. A może mój, że go posłuchałem. Że zadałem się z tobą.

Szarlej pił, nie zwracając na niego żadnej uwagi.

– Na szczęście – ciągnął Reynevan – łatwo można temu wszystkiemu zaradzić. I kres położyć.

Szarlej odjął kufel od ust, westchnął, oblizał pianę z górnej wargi.

– Chcesz mi coś powiedzieć – odgadł. – Mówże więc.

– My dwaj – rzekł zimno Reynevan – zwyczajnie nie pasujemy do siebie.

Demeryt skinął, by nalano mu drugie piwo, przez moment zdawał interesować się wyłącznie kuflem.

– Trochę się różnimy, fakt – przyznał, łyknąwszy. – Ja, dla przykładu, nie zwykłem chędożyć cudzych żon. Gdyby dobrze poszukać, znajdzie się zapewne jeszcze kilka różnic. To normalne. Stworzono nas bowiem na obraz i podobieństwo, ale Stwórca zadbał o cechy indywidualne. I chwała Mu za to.

Reynevan machnął ręką, coraz bardziej zły.

– Zastanawiam się – wypalił – czy cię w imię Stwórcy nie pożegnać. Tu, zaraz. Abyśmy rozeszli się, każdy w swoje stronę. Bo doprawdy nie wiem, w czym możesz mi się przygodzie. Boję się, że w niczym.

Szarlej spojrzał na niego znad kufla.

– Przygodzie? – powtórzył. – W czym? Łatwo się przekonać. Krzyknij: „Pomocy, Szarleju!”, a pomoc będzie ci dana.

Reynevan wzruszył ramionami i odwrócił się z zamiarem odejścia. Potrącił kogoś. A ten ktoś uderzył jego konima tak mocno, że koń kwiknął i cisnął się, obalając go w gnój.

– Jak chodzisz, żłobie? Gdzie z tą chabetą? Tu jest miasto, nie twoja zafajdana wiocha!

Tym, który go potrącił i rugał, był jeden z trzech młodych mężczyzn, odzianych bogato, modnie i elegancko. Wszyscy trzej byli niezwykle podobni – ustrojeni w jednakowe fantazyjne fezy na włosach fryzowanych na żelazkach oraz watowane kabaty, pikowane tak gęsto, że ich rękawy wyglądały jak wielkie gąsienice. Nosili też będące w modzie obcisłe paryskie spodnie zwane mi-parti, mające nogawki w kontrastowych kolorach. Wszyscy trzej dzierżyli toczone laski z gałkami.

– Jezu Chryste i wszyscy święci – powtórzył galant, wywijając laską młynka. – Cóż za chamstwo na tym Śląsku, cóż za sprośna dzicz! Czy ktoś ich kiedyś nauczy kultury?

– Trzeba będzie – powiedział drugi, z identycznym galijskim akcentem – samemu wziąć na się ten trud. I wprowadzić ich do Europy.

– Racja – zawtórował trzeci modniś, w błękitno-czerwonych mi-parti. – Na początek w ramach wprowadzania wygarbujmy po europejsku skórę temu tu prostakowi. Nuże, panowie, do kijów! I niech się nikt nie leni!

– Hola! – krzyknął właściciel piwnej ławki. – Bez burd, panowie kupcy! Bo straż zawezwę!

– Zawrzyj gębę, śląski ćwoku, bo i ty oberwiesz. Reynevan usiłował zerwać się, ale nie zdążył. Laska łomotnęła go w bark, druga z suchym trzaskiem spadła na plecy, trzecia strzeliła w pośladki. Uznał, że nie ma co czekać na dalsze cięgi.

– Pomocy! – wrzasnął. – Szarleju! Pomocy!

Szarlej, który przyglądał się zajściu z umiarkowanym zainteresowaniem, odstawił kufel i nie spiesząc się podszedł.

– Dosyć zabawy.

Galanci obejrzeli się – i jak na komendę ryknęli śmiechem. Faktycznie, Reynevan musiał przyznać, w swym kusym i pstrokatym odzieniu demeryt nie prezentował się najdostojniej.

– Chryste Panie – parsknął pierwszy galant, pobożny widać. – Ależ pocieszne figury spotyka się na tym krańcu świata!

– To jakiś miejscowy błazen – ocenił drugi. – Widać po cudacznym stroju.

– Nie suknia zdobi człowieka – odrzekł zimno Szarlej. – Odejdźcie stąd, łaskawcy. Prędziutko.

– Coo?

– Panowie – powtórzył Szarlej – łaskawie zechcą się oddalić. Znaczy, pójść sobie stąd gdzieś daleko. Nie musi być Paryż. Wystarczy przeciwległy kraniec miasta.

– Cooooo?

– Panowie – powtórzył Szarlej, wolno, cierpliwie i dobitnie, jak dzieciom. – Panowie raczą sobie stąd pójść. I zająć czymś dla siebie zwykłym. Sodomią, dla przykładu. W przeciwnym wypadku zostaną panowie obici, i to gruntownie. I zanim którykolwiek z panów zdąży wymówić credo in Deum patrem omnipotentem.

Pierwszy modniś zamachnął się laską. Szarlej zwinnie uniknął ciosu, chwycił za kij i zakręcił, modniś wywinął kozła i plasnął w błoto. Laską, która została mu w dłoni, demeryt zdzielił przez łeb drugiego galanta, posyłając go na piwowarską ladę, ciosem szybkim jak myśl dał po łapie trzeciemu. Ten pierwszy zerwał się tymczasem i rzucił na Szarleja, rycząc jak ranny żubr. Demeryt bez widocznego wysiłku powstrzymał szarżę ciosem, który zgiął galanta w pół. Szarlej zaś łokciem uderzył go potężnie w nerki, padającego kopnął w ucho, zdawałoby się, od niechcenia. Ale kopnięty zwinął się jak robak i już nie wstał.

Dwaj pozostali spojrzeli po sobie i jak na komendę dobyli puginałów. Szarlej pogroził im palcem.

– Nie radzę – powiedział. – Noże kaleczą!

Modnisie ostrzeżenia nie posłuchali.

Reynevanowi zdawało się, że obserwuje zajście uważnie. Czegoś jednak nie zauważył, bo nie pojął, jak stało się to, co się stało. Wobec sadzących na niego i wymachujących jak wiatraki galantów Szarlej wydawał się niemal nieruchomy, ruchy zaś, jakie wykonał, gdy go dopadli, były nieznaczne, lecz tak szybkie, że umykające oku. Jeden z modnisiów upadł na kolana, pochyliwszy głowę niemal do ziemi charczał i jeden po drugim wypluwał w błoto zęby. Drugi siedział i krzyczał. Otworzywszy usta na pełną szerokość krzyczał i płakał, cienko, modulowanie, nieustannie, zupełnie jak długo nie karmione niemowlę. Własny puginał wciąż trzymał w ręku, a nóż kolegi tkwił mu w udzie, wbity aż po złoconą gardę.