Reynevan otworzył usta, ale Szarlej natychmiast mu przerwał, i to dość obcesowo.
– Twoja opowieść o miłości i zbrodni, choć porywająca, godna zaiste Chretiena de Troyes, mnie porwać nie zdołała. Nie wmówisz mi, chłopcze, że kanonik Otto Beess polecił ci mnie jako pomocnika w wybawianiu z opresji uciśnionych niewiast i wspólnika w rodowej zemście. Ja kanonika znam. To człek mądry. Skierował cię do mnie, bym cię ocalił. A nie po to, byśmy obaj położyli głowy pod topór. Spełnię tedy, czego oczekuje ode mnie kanonik. Ocalę cię przed pościgiem. I wywiozę bezpiecznie na Węgry.
– Nie opuszczę Śląska bez Adeli. I nie pomściwszy brata. Nie kryję, że zdałaby mi się pomoc, że liczyłem na nią. Na ciebie. Ale jeśli nie, to trudno. Sam sobie poradzę. Ty zaś czyń podług woli. Jedź na Węgry, na Ruś, do Palestyny, dokąd tylko chcesz. Ciesz się wolnością, którą tak kochasz.
– Dzięki za sugestię – odrzekł zimno Szarlej. – Ale nie skorzystam.
– Ach. Czemuż to?
– Sam w oczywisty sposób nie poradzisz sobie. Stracisz głowę. A wówczas kanonik upomni się o moją.
– Ha. Jeśli tedy zależy ci na głowie, nie masz wyboru. Szarlej milczał długo. Reynevan zdążył go już jednak trochę poznać i nie liczył, że to koniec.
– Względem brata – przemówił wreszcie niedawny więzień karmelu – będę stanowczy. Choćby z tego powodu, że nie masz pewności, kto go zabił. Nie przerywaj mi! Wróżda rodowa to rzecz poważna. A ty, jak wyznałeś, ni świadków nie masz, ni dowodów, jedyne, czym dysponujesz, to domysły i domniemania. Nie przerywaj, prosiłem! Wysłuchaj. Wyjedźmy, odczekajmy, zbierzmy informacje, zdobędźmy dowody, zgromadźmy środki. Skrzyknijmy partię. Pomogę ci. Jeśli mnie usłuchasz, obiecuję, posmakujesz zemsty tak, jak trzeba ją smakować. Na zimno.
– Ale…
– Jeszcze nie skończyłem. Względem twej wybranki Adeli, plan nadal jest psu do dupy, ale cóż, zawadzając o Ziębice drogi nadto nie nadłożymy. A w Ziębicach wiele się wyjaśni.
– Coś sugerujesz? Adela mnie kocha!
– Czy ktoś przeczy?
– Szarleju?
– Słucham.
– Dlaczego kanonik i ty upieracie się przy Węgrach?
– Bo to daleko.
– A dlaczego nie Czechy? Też daleko. A ja Pragę znam, mam tam znajomków…
– Ty co, do kościoła nie chodzisz? Kazań nie słuchasz? Praga i całe Czechy to teraz kocioł z wrzącą smołą, można się boleśnie poparzyć. A za jakiś czas może być jeszcze weselej. Zuchwałość husytów przekroczyła granice, tak bezczelnej herezji nie zniesie ani papież, ani Luksemburczyk, ani kurfirst saski, ani landgrafowie Miśni i Turyngii, ba, całej Europie solą w oku jest husyckie odstępstwo. I tylko patrzeć, jak cała Europa ruszy na Czechy z krucjatą.
– Były już – zauważył kwaśno Reynevan – antyhusyckie krucjaty. Chodziła już na Czechy cała Europa. I zdrowo dostała w skórę. O tym, jak dostawała, opowiadał mi całkiem niedawno naoczny świadek.
– Wiarygodny?
– Wręcz przysłowiowo.
– I co z tego? Dostała, to i wyciągnęła wnioski. Teraz lepiej się przygotuje. Powtarzam: świat katolicki husytów nie zniesie. To tylko kwestia czasu.
– Znoszą ich już od lat siedmiu. Bo muszą.
– Albigensi trzymali się lat sto. I gdzie teraz są? To tylko kwestia czasu, Reinmarze. Czechy spłyną krwią, jak spłynęła Langwedocja katarów. I metodą sprawdzoną w Langwedocji w Czechach też mordować będzie się wszystkich równo, zostawiając Bogu rozpoznanie niewinnych i prawowiernych. Dlatego nie jedziemy do Czech, lecz na Węgry. Tam mogą nam zagrozić co najwyżej Turcy. Wolę Turków niż krzyżowców. Turcy, gdy idzie o mordowanie, nie dorastają krzyżowcom do pięt.
Las był cichy, nic w nim już nie szuściło i nie piszczało, stwory albo przelękły się zaklęć, albo, co bardziej prawdopodobne, zwyczajnie się znudziły. Reynevan dla pewności wrzucił do ognia resztkę ziół.
– Jutro – spytał – dotrzemy już, mam nadzieję, do Świdnicy?
– Absolutnie.
Jazda bezdrożami miała, jak się okazało, swoje złe strony. Gdy się mianowicie wyjechało z bezdroży na drogę, bardzo trudno było się zorientować, skąd i dokąd dana droga wiedzie.
Szarlej postał pochylony nad odciśniętymi w piasku śladami, przyglądał się im, złorzecząc pod nosem. Reynevan puścił konia ku przydrożnym trawom, sam popatrzył na słońce.
– Wschód – zaryzykował – jest tam. Tedy nam raczej trzeba tędy.
– Nie mędrkuj – uciął Szarlej. – Właśnie badam ślady i ustalam, którędy odbywa się główny ruch. I stwierdzam, że my musimy… tędy.
Reynevan westchnął, albowiem Szarlej wskazał dokładnie w tę samą stronę, co i on. Pociągnął konia i ruszył za demerytem, dziarsko maszerującym w wybranym kierunku. Po niedługim czasie wyszli na rozstaje. Cztery absolutnie jednakowo wyglądające drogi wiodły w cztery strony świata. Szarlej zamruczał gniewnie i znowu schylił się nad śladami podków. Reynevan westchnął i zaczął rozglądać się za ziołami, wyglądało bowiem, że bez magicznego nawęzu się nie obędzie.
Krzaki zaszeleściły, koń prychnął, a Reynevan podskoczył.
Z zarośli wyszedł, podciągając portki, dziad, klasyczny przedstawiciel lokalnego folkloru. Jeden z wędrownych proszalnych dziadów, jakich setki łaziły po gościńcach, żebrały po bramach i kruchtach, wybłagiwały datki pod żeńskimi klasztorami i strawę po karczmach i chłopskich zagrodach.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków, amen.
Dziad, ma się rozumieć, wyglądał jak typowy dziad. Jego siermięga pstrzyła się od różnobarwnych łat, łykowe łapcie i krzywy kostur były reminiscencją wielu dróg. Spod obdartej czapy, na którą surowca dostarczyły głównie zające i koty, wyglądał czerwony nos i zmierzwiona broda. Na ramieniu dziad niósł sięgającą ziemi torbę, a na szyi zawieszony na sznurku cynowy garnuszek.
– Wspomagaj Was święty Wacław i święty Wincenty, święta Petronela, święta Jadwiga patronka…
– Kędy to te drogi wiodą? – przerwał litanię Szarlej. – Którędyż to, dziadku, ku Świdnicy będzie?
– Eee? – dziad przyłożył dłoń do ucha. – Jak powiadacie?
– Dokąd drogi wiodą!!!
– Aaa… Drogi… Aha… Wiem! Tamój idzie się na Olszany… A tamój ku Świebodzicom… A tamój… Wciumaści… Zabacułem, kaj…
– Nieważne – Szarlej machnął ręką. – Ja już wszystko wiem. Jeśli tani są Świebodzice, to w przeciwną są Stanowice, przy strzegomskim trakcie. Ku Świdnicy, przez Jaworową Górę, wiedzie zatem właśnie ta droga. Bywaj w zdrowiu, dziadku.
– Wspomagaj was święty Wacław…
– Gdyby zaś – tym razem przerwał Reynevan. – Gdyby zaś ktoś się o nas dopytywał… Toście nas nie widzieli. Pojęliście?
– Co miałem nie pojąć. Wspomagaj was święta…
– Abyś zaś dobrze pamiętał, o co cię proszono – Szarlej pogrzebał w kalecie – naści tu, dziadku, pieniążek.
– Olaboga! Dzięki! Wspomagaj was…
– I was też.
– Spójrz – Szarlej obejrzał się, nim ujechali kawalątek. – Popatrz tylko, Reinmarze, jak on się raduje, jak maca i radośnie obwąchuje monetę, ciesząc się jej grubością i wagą. Zaiste, widok taki jest prawdziwą nagrodą darczyńcy.
Reynevan nie odpowiedział, zajęty obserwacją stad ptaków, które nagle wzbiły się nad lasem.
– Zaprawdę – gadał dalej Szarlej z poważną miną, krocząc obok konia – nigdy nie wolno obojętnie i bezdusznie mijać ludzkiej nędzy. Nigdy nie należy odwracać się do człowieka ubogiego plecami. Głównie dlatego, że człowiek ubogi może wtedy znienacka walnąć kosturem w tył głowy. Słuchasz mnie, Reinmarze?
– Nie. Patrzę na te ptaki.
– Jakie ptaki? O, psia mać! W las! W las, żywo! Szarlej z rozmachem uderzył konia po zadzie, sam zaś puścił się takim pędem, że spłoszony do galopu koń zdołał go doścignąć dopiero za linią drzew. W lesie Reynevan zeskoczył z siodła, zaciągnął wierzchowca w chaszcze, potem dołączył do demeryta, obserwującego gościniec z zarośli. Przez chwilę nic się nie działo, ptaki przestały skrzeczeć, było cicho i tak spokojnie, że Reynevan już, już sposobił się wydrwić Szarleja i jego przesadną płochliwość. Nie zdążył.
Na rozstaje wpadli czterej jeźdźcy, otoczyli dziada wśród łomotu kopyt i chrapu koni.
– To nie strzegomscy – mruknął Szarlej. – A więc muszą to być… Reinmarze?
– Tak – potwierdził głucho Reynevan. – To oni.
Kyrielejson pochylił się z kulbaki, głośno pytał o coś dziada, Stork z Gorgowic napierał na niego koniem. Dziad kręcił głową, składał ręce, niechybnie życząc im, by ich wspomagała święta Petronela.
– Kunz Aulock – rozpoznał, zaskakując Reynevana, Szarlej – vel Kyrielejson. Kawał zbója, choć przecież rycerz ze znacznego rodu. Stork z Gorgowic i Sybek z Kobylejgłowy, rzadkie łotry. A ten w kuniej czapce to Walter de Barby. Obłożony klątwą biskupią za napad na folwark w Ocicach, własność raciborskich panien dominikanek. Nie wspomniałeś, Reinmarze, że twoim tropem podążają aż takie sławy.