Выбрать главу

– Że pieniądze zagrabiono?

– Brawo.

Buko milczał czas jakiś, cały ten czas coraz to bardziej czerwieniejąc.

– Kurwa! – wrzasnął wreszcie. – Boże! Widzisz i nie grzmisz? Do czego to doszło! Upadły, kurwa, obyczaje, zginęła cnota, umarła poczciwość! Wszystko, wszystko zagrabią, zrabują, ukradną! Złodziej na złodzieju i złodziejem pogania! Łobuzy! Szelmy! Łajdaki!

– Łotry, na kocioł świętej Cecylii, łotry! – zawtórował Kuno Wittram. – Chryste, że też nie spuścisz na nich plagi jakiej!

– Świętości, skurwysyny, ani uszanują! – ryknął Rymbaba. – Toć dudki, co je wiózł kolektor, na cel zbożny były!

– Prawda. Na wojnę z husytami biskup zbierał…

– Jeśli tak – wybąkał Woldan z Osin – to może diabelska to sprawka? Dyć diabeł z husytami trzyma… Mogli heretycy czarciej pomocy zawezwać… A mógł czart i sam ze siebie, biskupowi na złość… Jezu! Diabeł, mówię wam, tu hulał, piekielne moce tu działały. Szatan, nikt inny, kolektora ubił i wszystkich jego ludzi zgładził.

– A pięćset grzywien co? – zmarszczył się Buko. – Do piekła uniósł?

– Uniósł. Albo w gówno przemienił. Bywały takie przypadki.

– Może być – kiwnął głową Rymbaba – że w gówno. Gówna tam, za szałasami, duża różnorakość.

– Mógł też – dodał Wittram, wskazując – czart pieniądze w tym oczku zatopić. Jemu one na nic.

– Hmm… – mruknął Buko. – Mógł zatopić, mówisz? Może by tedy…

– W życiu! – Hubercik w lot odgadł, o czym i o kim Buko myśli. – Co to, to nie! Za nic tam, panie, nie wejdę!

– Nie dziwię się – rzekł Tassilo de Tresckow. – Mnie też nie podoba się to bajoro. Tfu! Nie wszedłbym do tej wody, choćby tam nie pięćset, a pięćset tysięcy grzywien leżało.

Coś, co żyło w jeziorze, musiało go usłyszeć, bo jakby na potwierdzenie smolista woda jeziorka wzburzyła się, zabulgotała, zawrzała tysiącem wielkich pęcherzy. Buchnął i rozszedł się ohydny, zgniły smród.

– Chodźmy stąd… – sapnął Weyrach. – Odejdźmy… Odeszli. W dużym raczej pośpiechu. Bagienna woda strzykała spod stóp.

– Napad na poborcę – oświadczył Tassilo de Tresckow – o ile miał miejsce, a Szarlej się nie myli, zdarzył się, wnosząc ze śladów, wczoraj w nocy lub dziś o świtaniu. Jeśli więc wytężymy się nieco, możemy rabusiów doścignąć.

– A wiemy to – burknął Woldan z Osin – którędy pojechali? Z poręby trzy wiodą ścieżki. Jedna w kierunku bardzkiego gościńca. Druga na południe, ku Kamieńcowi. Trzecia na północ, na Frankenstein. Zanim ruszymy w pościg, warto by wiedzieć, w którym z tych trzech kierunków.

– Faktycznie – ocenił Notker von Weyrach, po czym chrząknął znacząco, spojrzał na Buka, wzrokiem wskazał białowłosego magika, siedzącego opodal i przypatrującego się Samsonowi Miodkowi. – Faktycznie, warto by to wiedzieć. Nie chcę być nachalny, ale może by tak, ot, dla przykładu, czarodziejstwa do tego celu użyć? Co, Buko?

Magik słowa słyszał niezawodnie, ale nawet nie odwrócił głowy. Buko von Krossig zmełł w zębach przekleństwo.

– Panie Huonie von Sagar!

– Czego?

– Tropu szukamy! Może by pan tak pomógł?

– Nie – odrzekł magik lekceważąco. – Nie chce mi się.

– Nie chce wam się? Nie chce się? To po coście, zaraza, z nami pojechali?

– Żeby powietrza świeżego zażyć. I gaudium sobie uczynić. Powietrza mam już dosyć, gaudium, okazuje się, żadne, tedy najchętniej wracałbym już do domu.

– Łup nam koło nos przeszedł!

– A to, pozwólcie sobie powiedzieć, nihil ad me attinet.

– Ja was z łupu utrzymuję i żywię!

– Wy? Doprawdy?

Buko poczerwieniał z wściekłości, ale nic nie powiedział. Tassilo de Tresckow chrząknął z cicha, pochylił się nieznacznie w stronę von Weyracha.

– Jak to z nim jest? – mruknął. – Z tym czarownikiem? On służy w końcu Krossigowi, czy nie?

– Służy – odmruknął Weyrach – ale starej Krossigowej. Ale o tym sza, nie gadaj nic. Temat delikatny…

– Czy to jest – półgłosem spytał Reynevan stojącego obok Rymbabę – ów słynny Huon von Sagar?

Paszko kiwnął głową i otworzył usta, niestety, Notker Weyrach usłyszał.

– Bardzo pan ciekawski, panie Hagenau – syknął, podchodząc. – A to nie przystoi. Nie przystoi to żadnemu z waszej cudacznej trójki. To przez was wszystkie te tarapaty. I pomocy z was tyle, co z kozła mleka.

– To – wyprostował się Reynevan – rychło może się zmienić.

– Hę?

– Chcecie wiedzieć, którą drogą pojechali ci, co obrabowali poborcę? Wskażę wam.

Jeśli zdziwienie raubritterów było wielkie, to na miny Szarleja i Samsona trudno było znaleźć adekwatne określenie, nawet słowo „osłupiały” wydawało się za słabe. Ba, błysk zainteresowania pojawił się nawet w oku Huona von Sagar. Albinos, który dotąd na wszystkich – oprócz Samsona – patrzył tak, jak gdyby byli przezroczyści, teraz zaczął uważniej sondować Reynevana wzrokiem.

– Drogę tutaj, na Porębę – wycedził Buko von Krossig – wskazałeś nam pod groźbą stryczka, Hagenau. A teraz pomożesz z ochoty? Skąd ta zmiana?

– Moja rzecz.

Tybald Raabe. Nieładna córka Stietencrona. Z poderżniętymi gardłami. Na dnie, w mule. Czarni od raków, które ich oblazły. Od pijawek. Wijących się węgorzy. I Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze.

– Moja rzecz – powtórzył.

Nie musiał szukać długo. Sit, juncus, rósł na skraju wilgotnej łąki całymi kępami. Dołożył obwieszoną suchymi łuszczynami łodygę świrzepy. Trzykrotnie przewiązał ukłosionym źdźbłem turzycy.

Jedna, dwie, trzy Segge, Binse, Hederich Binde zu samene…

– Bardzo dobrze – odezwał się z uśmiechem siwowłosy mag. – Brawo, młodzieńcze. Ale czasu trochę żal, a ja chciałbym jak najszybciej wrócić do domu. Pozwolę sobie, bez urazy, ździebko pomóc. Ździebko. Za grosik. Tyle by, jak mówi poeta, moc móc wzmóc.

Skinął swym kosturem, zatoczył nim szybki krąg.

– Yassar! – przemówił gardłowo. – Qadir al-rah!

Od siły zaklęcia aż zadrżało powietrze, a jedna z wychodzących ze Ściborowej Poręby dróg zrobiła się jaśniejsza, sympatyczniejsza, zapraszająca. Stało się to dużo szybciej niż przy użyciu samego tylko nawęzu, natychmiast niemal, a emanująca z drogi poświata była znacznie silniejsza.

– Tędy – wskazał Reynevan przyglądającym się z otwartymi gębami raubritterom. – To ta droga.

– Szlak na Kamieniec – pierwszy ochłonął Notker Weyrach. – Dobra nasza. A i wasza też, panie von Sagar. Bo to ten sam kierunek, co dom, kędy wam tak pilno. W konie, comitiva!

– Są – zameldował wysłany na zwiad Hubercik, opanowując tańczącego konia. – Są, panie Buko. Jadą cugiem, wolno, gościńcem w kierunku Barda. Luda ze dwudziestu, wśród nich ciężkozbrojni.

– Dwudziestu – powtórzył w niejakim skupieniu Woldan z Osin. – Hmmm…

– A czegoś się spodziewał? – spojrzał na niego Weyrach. – Kto, myślałeś, wyrżnął i potopił poborcę z orszakiem, franciszkanów i pątników nie licząc? Hę? Tomcio Paluch?

– Pieniądze? – spytał rzeczowo Buko.

– Jest kolebka – Hubercik podrapał się w ucho. – Skarbniczek…

– Dobra nasza. Tam wiozą grosiwo. Dalej tedy na nich.

– A pewne aby – odezwał się Szarlej – że to ci właściwi?

– Pan, panie Szarlej – Buko zmierzył go wzrokiem – jak coś powie… Rzekłbyś mi pan lepiej, czy liczyć na cię możem. Na ciebie i twych kompanionów. Pomożecie?

– A mieć z tej rekuperacji – Szarlej spojrzał na szczyty sosen – co będziemy? Co powiecie na równy udział, panie von Krossig?

– Jeden na was trzech.

– Zgoda – demeryt się nie targował, ale pod spojrzeniami Reynevana i Samsona dorzucił szybko:

– Ale bezorężnie.

Buko machnął ręką, po czym odpiął od siodła topór, potężne, szerokie ostrze na lekko wygiętym stylisku. Reynevan zobaczył, jak Notker Weyrach sprawdza, czy łańcuchowy morgenstern dobrze obraca się na trzonku.

– Posłuchajcie, comitiva – rzekł Buko. – Choć to pewno większością chmyzy, jest ich dwudziestu. Trzeba więc z głową. Zrobimy tak: stajanie stąd, wiem to, droga przechodzi przez mostek na strudze…

Buko nie mylił się. Droga faktycznie wiodła przez mostek, pod którym, w wąskim, lecz głębokim jarze płynęła ukryta w gąszczu olszyn struga, głośno szumiąc na szypotach. Śpiewały wilgi, zajadle walił w pień dzięcioł.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział Reynevan, skryty za jałowcami. – Nie mogę uwierzyć. Zostałem zbójcą. Czekam w zasadzce…

– Bądź cicho – mruknął Szarlej. – Jadą.

Buko von Krossig splunął w garść, ujął topór, zamknął zasłonę armetu.

– Czuj duch – zaburczał jak z głębi garnka. – Hubercik? Gotowyś?

– Gotowym, panie.