– Wszyscy wiedzą, co robić? Hagenau?
– Wiem, wiem.
Wśród prześwitującej zza jaworów jasnej brzeziny po przeciwnej stronie jaru zamigotały kolory, zalśniły zbroje. Doleciał śpiew. Śpiewają Dum iuventus floruit, rozpoznał Reynevan. Pieśń do słów Piotra z Blois. Też to śpiewaliśmy w Pradze…
– Wesoło im, psubratom – mruknął Tassilo de Tresckow.
– Też się weselę, gdy kogoś złupię – odburknął Buko. – Hubercik! Czuj duch! Rychtuj kuszę!
Śpiew ucichł, urwał się nagle. Przy mostku pojawił się pachołek w kapturze, dzierżący sulicę w poprzek siodła. Za nim wyjechało trzech następnych, ci nosili kolczugi i żelazne opachy, na głowach mieli łebki, a na plecach kusze. Wszyscy wolno wjechali na mostek. Za nimi zjawili się dwaj rycerze opancerzeni cap d’pied, nawet z kopiami osadzonymi w uchwytach u strzemion. Jeden miał na tarczy czerwony stopień w polu srebrnym.
– Kauffung – mruknął znowu Tassilo. – Ki diabeł?
O most załomotały podkute kopyta, wjechali nań następni trzej rycerze. Za nimi, zaprzężona w parę mierzynków, wjechała obita bordowym suknem pałubowata kolebka. Skarbniczek, eskortowany przez kolejnych kuszników w łebkach i kapalinach.
– Czekać – mruczał Buko. – Jeszcze… Niech kolebka ino zjedzie z mostu… Jeszcze… Teraz!
Szczęknęła cięciwa, zasyczał bełt. Koń pod jednym z kopijników stanął dęba, rżąc dziko, zwalił się, obalając zarazem jednego ze strzelców.
– Teraz! – ryknął Buko, podrywając konia. – Na nich! Bij!
Reynevan uderzył konia piętami, wydarł się z jałowców. Za nim skoczył Szarlej.
Przed mostem kotłowało się już, trwała walka – to na ariergardę orszaku uderzyli z prawa Rymbaba i Wittram, z lewa Weyrach i Woldan z Osin. Lasem niósł się wrzask, kwik koni, szczęk, brzęk, łomot żelaza o żelazo.
Buko von Krossig cięciem topora obalił wraz z koniem pachołka z sulicą, uderzeniem na odlew rozwalił głowę usiłującemu napiąć kuszę kusznikowi. Przelatującego obok Reynevana obryzgały krew i mózg. Buko wykręcił się w kulbace, stanął w strzemionach, ciął potężnie, topór roztrzaskał naramiennik i niemal odrąbał bark rycerza ze stopniem Kauffungów na tarczy. Obok przemknął w pełnym cwale Tassilo de Tresckow, szerokim ciosem miecza zwalając z konia giermka w brygantynie. Drogę zastawił mu pancerny w błękitno-białym lentnerze, ścięli się ze szczękiem stali.
Reynevan dopadł kolebki. Woźnica z niedowierzaniem patrzył na sterczący mu z pachwiny wbity aż po lotki bełt. Szarlej doskoczył z drugiej strony, mocnym pchnięciem strącił go z kozła.
– Wskakuj! – krzyknął. – I poganiaj konie!
– Uważaj!
Szarlej nurknął pod końską szyję, gdyby spóźnił się z tym o sekundę, byłby nadziany na kopię, z którą szarżował z mostu rycerz w pełnej zbroi, z czarno-złotą szachownicą na tarczy. Rycerz staranował konia Szarleja, rzucił kopię, chwycił zawieszony na temblaku buzdygan, ale kropnąć nim demeryta w ciemię już nie zdążył. Nadjeżdżający cwałem Notker Weyrach palnął go po saladzie morgensternem, aż się rozległo. Rycerz zachwiał się w siodle, Weyrach odwinął się i palnął go po raz drugi, w środek naplecznika, tak potężnie, że kolce żelaznej kuli wbiły się w blachę, uwięzły. Weyrach puścił trzonek, dobył miecza.
– Poganiaj! – ryknął do Reynevana, który tymczasem wlazł już na kozioł. – Jazda! Jazda!
Z mostu rozległ się dziki kwik, ogier w barwnym kropierzu strzaskał tam balustradę, razem z jeźdźcem runął do jaru. Reynevan krzyknął co mocy w płucach, chlasnął zaprzęg lejcami, mierzyny wyrwały do przodu, skarbniczek zakolebał się, podskoczył, z wewnątrz, spod szczelnej opony, dobiegł ku wielkiemu zdumieniu Reynevana przeraźliwy pisk. Nie było jednak czasu na dziwienie się. Konie szły galopem, musiał nieźle się starać, by nie spaść z podskakującej mu pod zadkiem deski. Wokół wciąż wrzał zacięty bój, rozlegał się wrzask i szczęk oręża.
Z prawej wyskoczył cwałem ciężkozbrojny bez hełmu, schylił się, usiłując chwycić za szory zaprzęgu. Tassilo de Tresckow zajechał go i ciął mieczem. Krew spryskała bok mierzynka.
– Pogaaaniaaaj!
Z lewej pojawił się Samson, zbrojny tylko w leszczynową witkę, oręż, jak się pokazało, całkiem adekwatny do sytuacji.
Zacięte po zadach mierzynki poszły w taki cwał, że Reynevana wręcz wcisnęło w oparcie kozła. Skarbniczek, z wnętrza którego wciąż coś piszczało, skakał i kołysał się jak korab na sztormowej fali. Reynevan, prawdę rzekłszy, nigdy w życiu nie był nad morzem, a korabie widywał wyłącznie na obrazkach, nie wątpił wszakoż, że tak właśnie, nie inaczej, muszą one się kołysać.
– Pogaaaniaaaaj!
Na drodze pojawił się Huon von Sagar na tańczącym karoszu, kosturem wskazał dukt, sam puścił się weń galopem. Samson pomknął za nim, ciągnąc za wodze konia Reynevana. Reynevan ściągnął lejce, krzyknął na zaprzęg.
Dukt był wyboisty. Skarbniczek podskakiwał, kolebał się i piszczał. Odgłosy walki cichły za plecami.
– Nawet nieźle poszło – ocenił Buko von Krossig. – Całkiem nieźle… Tylko dwóch giermków ubitych. Rzecz zwykła. Całkiem nieźle. Jak na razie.
Notker von Weyrach nie odpowiedział, dyszał tylko ciężko, obmacywał biodro. Spod taszki ciekła krew, cieniutką strużką pełzła w dół po nabiodrku. Obok dyszał Tassilo de Tresckow, oglądając lewe ramię. Awanbrasu brakowało, nałokcica wisiała na wpół oderwana, na jednym tylko skrzydle, ale ręka wyglądała na całą.
– A pan Hagenau – ciągnął Buko, na którym nie widać było żadnych poważniejszych uszkodzeń. – Pan Hagenau pięknie powoził. Walnie się spisał… O, Hubercik, cały jesteś? Ha, widzę, że żyjesz. Gdzie Woldan, Rymbaba i Wittram?
– Już nadjeżdżają.
Kuno Wittram ściągnął hełm i myckę, włosy pod nią miał skręcone i mokre. Blachę naramiennika cięcie postawiło skrajem na sztorc, tarczka była zupełnie zdeformowana.
– Pomóżcież – zawołał, jak ryba łapiąc powietrze. – Woldan ranion…
Zwlekli rannego z kulbaki, z trudem, wśród jęków i stęknięć, ściągnęli mu z głowy mocno wgięty, powykrzywiany i roznitowany hundsgugel.
– Chryste… – wystękał Woldan. – Alem dostał… Kuno, zobacz, mam jeszcze oko?
– Masz, masz – uspokoił go von Wittram. – Nie widzisz, bo ci juchą zalało…
Reynevan ukląkł, natychmiast zabrał się do opatrywania. Ktoś mu pomagał. Uniósł głowę, napotkał szare oczy Huona von Sagar.
Stojący obok Rymbaba skrzywił się z bólu, obmacując duże wgniecenie na boku napierśnika.
– Żebro jak nic poszło – stęknął. – Krwią, kurwa, plwam, patrzajcie.
– Kogo, kurwa, obchodzi, czym plwasz – Buko von Krossig ściągnął z głowy armet. – Gadaj lepiej: ścigają nas?
– Nie… Troszkęśmy ich poszczerbili…
– Będą ścigać – rzekł z przekonaniem Buko. – Dalej, wybebeszmy kolebkę. Bierzmy pieniądze i jazda stąd co rychlej.
Podszedł do wehikułu, szarpnął obite suknem wiklinowe drzwiczki. Drzwiczki ustąpiły, ale tylko na cal, potem zamknęły się znowu. Było oczywiste, że ktoś trzymał je od wewnątrz. Buko zaklął, szarpnął mocniej. Z wnętrza rozległ się pisk.
– Co to? – zdziwił się, krzywiąc, Rymbaba. – Piszczące pieniądze? A może kolektor podatek w myszach ściągał?
Buko gestem wezwał go na pomoc. We dwu targnęli drzwi z taką mocą, że urwały się całkiem, a wraz z nimi raubritterzy wywlekli ze środka osobę, która je trzymała.
Reynevan westchnął. I zamarł z otwartymi ustami.
Bo tym razem tożsamość wątpliwości budzić nie mogła najmniejszych.
Tymczasem Buko i Rymbaba rozpruli nożami oponę, wyciągnęli z wybitego futrami wnętrza skarbniczka drugą dziewczynę, podobnie jak pierwsza jasnowłosą, podobnie potarganą, odzianą w podobną zieloną cotehardie z białymi rękawkami, może tylko nieco młodszą, niższą i pulchniejszą. To właśnie ta druga, pulchniejsza, miała skłonności do pisków, teraz, pchnięta przez Buka na trawę, zaczęła dodatkowo łkać. Pierwsza siedziała w ciszy, nadal ściskając drzwiczki kolebki i zasłaniając się nimi niczym pawężą.
– Na kij świętego Dalmasta… – westchnął Kuno Wittram. – Co to ma być?
– Nie to, czegośmy chcieli – stwierdził rzeczowo Tassilo. – Rację miał pan Szarlej. Było najpierw się upewnić, potem napadać.
Buko von Krossig wylazł ze skarbniczka. Cisnął na ziemię jakieś wyniesione stamtąd ciuszki i łaszki. Jego mina nadto wyraźnie mówiła o wynikach przeszukania. Każdego zaś, kto nie był pewien, czy i co Buko znalazł, seria sprośnych przekleństw winna była upewnić. Spodziewanych pięciuset grzywien w skarbniczku nie było.
Dziewczyny zbliżyły się do siebie i przytuliły w strachu. Wyższa obciągnęła cotehardie aż po kostki, spostrzegłszy, że Notker Weyrach łakomie przygląda się jej zgrabnym łydkom. Niższa pochlipywała.
Buko zgrzytnął zębami, ściskał rękojeść noża tak, że aż mu zbielały knykcie. Minę miał wściekłą, niezawodnie bił się z myślami. Huon Sagar zauważył to natychmiast.
– Czas spojrzeć prawdzie w oczy – parsknął. – Pokpiłeś, Buko. Wszyscy pokpiliście. Najwyraźniej nie jest to wasz dzień. Radzę tedy udać się do domu. Prędko. Nim znowu nadarzy się wam okazja wygłupić.