– Chodzi za mną – wyjaśnił, widząc spojrzenie Reynevana – ten Dante.
– I wyjątkowo pasuje – wzdrygnął się Szarlej. – Milutki lasek, szkoda gadać… Samemu tędy jechać… Po ciemku…
– Odradzam – rzekł, podjeżdżając, Huon von Sagar. – Stanowczo odradzam.
Jechali w góry, pod coraz to większą stromiznę. Skończył się Czarny Las, skończyły bukowiny, pod kopytami zazgrzytał wapień i gnejs, zastukał bazalt. Na zboczach jarów wyrosły skałki o fantastycznych kształtach. Zapadał zmierzch, ciemniało szybko, a to przez chmury, kolejną czarną falą nadciągające od północy.
Na wyraźny rozkaz Buka Hubercik przejął Nikolettę od Samsona. Nadto Buko, jadący dotychczas na czele, zdał prowadzenie na Weyracha i de Tresckowa, sam trzymał się w pobliżu giermka i branki.
– Psiakrew… – mruknął Reynevan do jadącego obok Szarleja. – Przecież ja muszę ją uwolnić… A ten wyraźnie powziął podejrzenia… Strzeże jej, a nas cały czas obserwuje… Dlaczego?
– Może – odrzekł cicho Szarlej, a Reynevan z przerażeniem zorientował się, że to wcale nie jest Szarlej. – Może przyjrzał się twojej twarzy? Będącej zwierciadłem tak uczuć, jak i zamiarów?
Reynevan zaklął pod nosem. Było już ciemnawo, ale nie tylko szarówkę winił za pomyłkę. Siwowłosy czarodziej ewidentnie użył magii.
– Wydasz mnie? – spytał wprost.
– Nie wydam – odrzekł po, chwili magik. – Ale gdybyś chciał popełnić głupstwo, sam cię powstrzymam. Wiesz, że zdołam. Nie rób zatem głupstw. A na miejscu się zobaczy…
– Na jakim miejscu?
– Teraz moja kolej.
– Słucham?
– Kolej na moje pytanie. Cóż to, nie znasz reguł gry? Nie graliście w to w uczelni? W quaestiones de quodlibet? Zapytałeś pierwszy. Kolej na mnie. Kim jest ten olbrzym, którego nazywacie Samsonem?
– Jest moim kompanem i druhem. Zresztą, czemu sam go nie zapytasz? Utaiwszy się pod magicznym kamuflażem.
– Próbowałem – przyznał bez skrępowania czarodziej. – Ale to ćwik. Przejrzał kamuflaż z punktu. Skąd wyście go wytrzasnęli?
– Z klasztoru benedyktynów. Ale, jeśli to quodlibet, to teraz moja kolej. Co sławny Huon von Sagar robi w comitivie Buka von Krossig, śląskiego rycerza rabusia?
– Słyszałeś o mnie?
– Któż nie słyszał o Huonie von Sagar? I o Matavermis, potężnym zaklęciu, które latem roku tysiąc czterysta dwunastego ocaliło od szarańczy pola nad Wezerą.
– Nie było tej szarańczy aż tak znowu wiele – odrzekł skromnie Huon. – A co do twojego pytania… Cóż, zapewniam sobie wikt, opierunek i byt na jakim takim poziomie. Kosztem, rzecz jasna, pewnych wyrzeczeń.
– Tyczących nieraz spraw sumienia?
– Reinmarze de Bielau – czarodziej zaskoczył Reynevana wiedzą. – Gra w pytania to nie dysputa o etyce. Ale odpowiem: nieraz tak, owszem. Sumienie jest jednak jak ciało: da się hartować. A każdy kij ma dwa końce. Zadowolonyś z odpowiedzi?
– Tak bardzo, że nie mam dalszych pytań.
– Tedy wygrana przy mnie – Huon von Sagar poderwał karosza. – A względem panny… Zachowaj zimną krew i nie rób głupstw. Powiadam, na miejscu się zobaczy. A już prawie jesteśmy na miejscu. Przed nami Czeluść. Bywaj więc, bo robota czeka.
Musieli się zatrzymać. Idąca kreto pod stromiznę droga częściowo ginęła w kamienistym piargu, powstałym na skutek osunięcia się zbocza, częściowo ucinała się i nikła w przepaści. Przepaść była wypełniona siwą mgłą, nie pozwalającą ocenić faktycznej głębokości. Po drugiej stronie migotały w szarówce światełka, majaczyły zarysy budowli.
– Z siodeł – skomenderował Buko. – Panie Huonie, prosimy.
– Trzymajcie konie – mag stanął na skraju urwiska, uniósł swój koślawy kij. – Trzymajcie je solidnie.
Machnął kosturem, krzyknął zaklęcie, ponownie, jak na Ściborowej Porębie, brzmiące z arabska, lecz znacznie dłuższe, zawiłe i skomplikowane – również w intonacji. Konie zachrapały, cofnęły się, tupiąc mocno.
Powiało zimnem, raptownie, znienacka spadł na nich lodowaty chłód. Mróz zakłuł w policzki, zatrzeszczał w nosach, załzawił oczy, sucho i boleśnie wdarł się z oddechem do krtani. Temperatura spadała gwałtownie, byli jakby wewnątrz sfery, która, zdawałoby się, zasysa całe zimno świata.
– Trzymajcie… konie… – Buko zasłonił twarz rękawem. Woldan z Osin zajęczał, trzymając się za obandażowaną głowę. Reynevan czuł, jak grabieją mu i tracą czucie palce zaciśnięte na rzemieniu wodzy.
Ściągane przez czarodzieja całe zimno świata, do tej pory tylko wyczuwalne, naraz zrobiło się widoczne, przybrało postać kłębiącej się nad przepaścią białej poświaty. Poświata najpierw zaskrzyła się śnieżynkami, potem zbielała oślepiająco. Rozległ się przeciągły, narastający trzask, chrupiące crescendo, osiągające kulminację w szklanym i jękliwym jak dzwon akordzie.
– Ja cię… – zaczął Rymbaba. I nie dokończył.
Nad przepaścią legł most. Most z lodu, skrzącego się i połyskującego jak brylant.
– Dalej – Huon von Sagar mocno chwycił konia za wodze przy munsztuku. – Przechodzimy.
– A zdzierży toto? Nie pęknie?
– Z czasem pęknie – wzruszył ramionami mag. – To rzecz bardzo nietrwała. Każda chwila zwłoki zwiększa ryzyko.
Notker Weyrach nie zadawał dalszych pytań, spiesznie pociągnął konia za Huonem. Za nim wszedł na most Kuno Wittram, następny ruszył Rymbaba. Podkowy dzwoniły na lodzie, toczyło się szklane echo.
Widząc, że Hubercik nie może sobie poradzić z koniem i Katarzyną Biberstein, Reynevan pospieszył z pomocą, ale ubiegł go Samson, biorąc dziewczynę na ręce. Buko Krossig trzymał się blisko, wzrok miał baczny, a dłoń na rękojeści. Czuje pismo nosem, pomyślał Reynevan. Podejrzewa nas.
Emanujący zimnem most podzwaniał pod uderzeniami kopyt. Nikoletta spojrzała dół i jęknęła cicho. Reynevan też spojrzał i przełknął ślinę. Przez lodowy kryształ widać było zalegającą dno jaru mgłę i wystające z niej szczyty świerków.
– Szybciej! – ponaglił od czoła Huon von Sagar. Jakby wiedział.
Most zatrzeszczał, w oczach zaczął bieleć, tracić przejrzystość. W wielu miejscach pobiegły długie linie pęknięć.
– Żywiej, żywiej, zaraza – ponaglił Reynevana prowadzący Woldana Tassilo de Tresckow. Chrapały ciągnięte przez zamykającego pochód Szarleja konie. Zwierzęta robiły się coraz bardziej niespokojne, boczyły się, tupały. A z każdym tupnięciem na moście przybywało pęknięć i rys. Konstrukcja trzeszczała i jęczała. Poleciały w dół pierwsze odkruszone odłamki.
Reynevan odważył się wreszcie spojrzeć pod nogi, z nieopisaną ulgą zobaczył kamienie, skalne złomy, widoczne skroś lodowej bryły. Był po drugiej stronie. Wszyscy byli po drugiej stronie.
Most zachrupał, zatrzeszczał i pękł z hukiem i szklanym jękiem, rozsypał się w milion lśniących fragmentów, lecących w dół i bezgłośnie zapadających się w mglistą otchłań. Reynevan westchnął głośno – w chórze innych westchnięć.
– On tak zawsze – powiedział półgłosem stojący obok Hubercik. – Pan Huon, znaczy. Ino tak gada. Strachu nie było żadnego, most zdzierży, runie zawżdy po tym, jak przejdzie ostatni. Ilu by nie przechodziło. Pan Huon ino szucić lubi.
Szarlej krótkim słowem podsumował i Huona, i jego poczucie humoru. Reynevan obejrzał się. Zobaczył zębaty, zwieńczony krenelażem mur. Bramę, nad nią czworokątną czatownię. I wznoszącą się nad tym wszystkim wieżę.
– Zamek Bodak – wyjaśnił Hubercik. – Doma my są.
– Trochę kłopotliwe macie dojście do domu – zauważył Szarlej. – Co robicie, gdy magia zawiedzie? Nocujecie na dworze?
– Gdzieżby tam. Jest wtóra droga, od Kłodzka, o, tamój biegnie. Ale tamtędy dalej, ho, ho, do północka by nam chyba jechać przyszło…
Gdy Szarlej zagadywał giermka, Reynevan wymienił spojrzenia z Nikolettą. Dziewczyna miała wzrok spłoszony, jak gdyby dopiero teraz, na widok zamku, zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Po raz pierwszy, jak się wydawało, przyniósł jej ulgę i pocieszenie wzrokowy sygnał Reynevana. Mówiący: Nie lękaj się. I trzymaj. Wydobędę cię stąd, przysięgam.
Zazgrzytała otwierana brama. Za nią był nieduży podwórzec. Kilku pachołków, których Buko von Krossig na dzień dobry sklął, że zwlekali, i pogonił do roboty, każąc zająć się końmi, zbrojami, łaźnią, jadłem i napitkiem. Wszystkim na raz i wszystkim natychmiast, żywo, na jednej nodze.
– Witam – powiedział raubritter – na moim patrimonium, panowie. Na zamku Bodak.
Formoza von Krossig musiała być niegdyś piękną kobietą. Jak większość bowiem urodziwych niewiast zmieniła się, gdy przeszły lata młode, w bardzo paskudnego babsztyla. Przyrównywana zapewne niegdyś do młodej brzozy sylwetka dziś kojarzyła się raczej ze starą miotłą. Cera, którą zapewne niegdyś komplementujące porównywano do brzoskwini, stała się sucha i plamista, opinała się na kości jak na szewskim kopycie, przez co okazały raczej nos, niegdyś zapewne komplementowany jako seksowny, zrobił się okropnie wiedźmowaty – z powodu dużo krótszych i dużo mniej zakrzywionych nosów zwykło się było na Śląsku pławić baby w rzekach i stawach.