kolor czerwony…
Szlag – zaklął pod nosem, widząc w górnym prawym rogu wyświetlacza migoczący
miarowo rubinowy punkt. Czując mrowienie u nasady karku, otworzył zwięzły raport
wachtowego z pionu nawigacyjnego. Problem nie dotyczył jego okrętu, ale prócz krążownika
w konwoju lecącym na Uliettę znajdowało się ponad sześćdziesiąt transportowców i arek
kolonizacyjnych. Awaria bądź utrata którejkolwiek z tych jednostek oznaczałaby
niewyobrażalne problemy… Ta misja, choć nie wiedział jeszcze czemu, otrzymała najwyższy
priorytet.
Henryan nie rozumiał, dlaczego kazano mu scedować dowodzenie prowadzoną właśnie
operacją ewakuacyjną na innego oficera, ale nie dyskutował, gdy nadeszły rozkazy, i mimo
protestów zdesperowanych kolonistów natychmiast wycofał Cervantesa z Ugandy 6. W pasie
minus cztery dołączył do formowanego właśnie konwoju – a raczej przypadkowej zbieraniny
statków kolonizacyjnych, transportowców i okrętów wojennych wycofanych równie
pośpiesznie z innych eskadr w tej części pasa – by po otrzymaniu kolejnych dyrektyw wykonać
skok na Uliettę. Nie miał nawet czasu na zrobienie porządnej odprawy, czuł więc tym większy
niepokój, że któraś z towarzyszących mu cywilnych jednostek zaczęła się rozsypywać,
narażając na szwank całą operację.
Odetchnął z ulgą dopiero wtedy, gdy przeczytał pierwsze zdania wiadomości. Raport nie
dotyczył konwoju, tylko jednej z planet systemu gwiezdnego, do którego właśnie skoczyli.
– Co pan o tym sądzi, komandorze Hines? – zapytał, odwracając się do współdowódcy
krążownika, młodego Latynosa o wyjątkowo głęboko osadzonych, czarnych oczach i orlim
nosie. Na mostku, przy podwładnych, zawsze zwracali się do siebie zgodnie z regulaminem.
Javiernesto przerzucał już kolejne pliki astroatlasu floty, sprawdzając wcześniejsze wpisy
i coraz mocniej kręcąc głową.
– W życiu nie słyszałem o podobnym błędzie w klasyfikacji – przyznał po chwili. – To
niemo…
– Weszliśmy na kurs zbliżeniowy, komandorze. – Dalsze słowa Święckiego zagłuszył
komunikat ze stanowiska nawigacyjnego.
Ekrany boczne wypełniła upstrzona gwiazdami czerń przestrzeni, na czołowym mieli
ponadto widmowy pas jądra galaktyki, na którego tle jaśniało osiemnaście planet krążących
wokół słońca Ulietty. Z tej odległości nie różniły się one wcale od pobliskich gwiazd, mogli
je więc rozpoznać wyłącznie dzięki naniesionym przez komputery znacznikom.
– Skan Delty – rozkazał natychmiast Hines.
– Jest skan Delty.
Szli w kierunku płaszczyzny ekliptyki systemu, zatem planeta, ku której zmierzali,
znajdowała się w tej chwili w górnej części kopułowatego ekranu. Musieli zadrzeć głowy, by
ją zobaczyć. Po chwili jednak maleńka biała plamka zaczęła rosnąć, by po kilku sekundach
znaleźć się w samym centrum gigantycznego holowyświetlacza.
Majestatyczna błękitno-biała kula wyglądała jak najprawdziwsza planeta tlenowa. Na
pierwszy rzut oka niewiele się różniła od Ziemi, schowana pod gęstym welonem chmur,
pokryta konturami rdzawych lądów i szafirowymi wodami oceanów, z nieodłącznymi
lodowymi czapami na biegunach.
– To niemożliwe – powtórzył Hines, przenosząc wzrok na Święckiego.
Według astroatlasu powinni spoglądać na wypalony promieniowaniem, pozbawiony
atmosfery kawał skały, na którym nie miało prawa być nawet jednego kryształka lodu, nie
mówiąc już o żywej bakterii. Tak przynajmniej wynikało z klasyfikacji najpierw przyznanej
Delcie przez analityków dalekiego zwiadu, a potem zatwierdzonej przez komisję
astronawigacyjną Federacji. Takie samo zaszeregowanie widniało we wszystkich
dokumentach korporacji Etoile Blanc, która miała wyłączną licencję na eksploatację złóż
Ulietty.
– Terraformowali ją? – zapytał z niedowierzaniem Henryan, gdy tylko zdołał się otrząsnąć
z pierwszego szoku.
To była pierwsza planeta tlenowa, jaką widział na własne oczy. Jeśli wierzyć
astroatlasowi, w poznanej i zdobytej przestrzeni wszystkich pięciu metasektorów Federacji
istniało tylko trzydzieści siedem globów mających własną atmosferę, ale tylko dwadzieścia
dziewięć spośród nich było tlenowych, czyli takich, na których człowiek mógłby żyć prawie
jak na Ziemi, choć w większości przypadków dopiero po doprowadzeniu do odpowiednich
zmian ekosfery, zwanych powszechnie terraformowaniem.
– Nie – zaprzeczył zdecydowanie Hines. – Wykluczone. W cztery lata można doprowadzić
do znaczących zmian składu atmosfery i zacząć ujarzmiać biosferę, ale na pewno nie da się
zmienić kawałka martwej skały w tętniącą życiem kopię Ziemi. Spójrz tylko na odczyty…
Henryan zerknął na podesłany mu dokument. Dziewięćdziesiąt dwa procent ciążenia
standardowego, temperatury w zakresie od minus osiemdziesięciu trzech stopni na biegunach
do plus czterdziestu czterech w pasie równikowym, kąt nachylenia osi wynoszący tylko dwa
stopnie, skład atmosfery różniący się nieznacznie od ziemskiej, choć analiza widmowa
pokazywała też, że w troposferze znajdują się wciąż gazy stanowiące potencjalne zagrożenie
dla człowieka. Było ich jednak na tyle mało, że ludzie mogliby spędzić na powierzchni całą
dobę standardową, nie korzystając w tym czasie z masek czy respiratorów. Przy używaniu
wspomnianego sprzętu życie tutaj zakrawałoby na bajkę.
– Nie chciałbym snuć zbyt daleko idących przypuszczeń, ale zaczynam rozumieć, skąd ten
pośpiech i odwołanie nas z Ugandy 6 – rzucił Święcki, zamykając raport. – Chyba trafiliśmy
właśnie do czyjegoś prywatnego raju.
Nie mieściło mu się w głowie, że jakąkolwiek korporację może być stać na zorganizowanie
tak gigantycznego przekrętu, a jednak miał przed oczami widomy dowód, że nie jest to
niemożliwe. Gdyby nie inwazja Obcych, o istnieniu tej planety wiedziałby tylko krąg
wtajemniczonych, zapewne dość wąski…
Z zamyślenia wyrwało go miganie żółtej kontrolki. Zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni
Henryan zameldował o dotarciu konwoju do celu i właśnie otrzymał odpowiedź. Tyle że
przekaz kwantowy nie został nadany z dowództwa metasektora, jak się tego spodziewał,
a z samej admiralicji. Przesłano go bezpośrednio z Systemów Centralnych z pominięciem
drogi służbowej.
Nie odebrał wiadomości od razu. Przez krótką chwilę trzymał palec nad wirtualnym,
migoczącym soczystą żółcią klawiszem, jakby się bał, że muśnięcie wirtualnej powierzchni
sprowadzi na jego głowę kolejne problemy. Dopiero co wywinął się z kolonii karnej i jeszcze
gorszego gówna na Xanie 4. Pełna rehabilitacja to jedno – pomyślał, zerkając na wiszący
przed jego oczami błękitno-biały glob – ale czy nie jestem przypadkiem idealnym kandydatem
na kozła ofiarnego dla tych skurwyklonów w fikuśnych czapeczkach?
Zacytowanie rubasznej doktor Godbless nie poprawiło mu humoru. Ktoś w admiralicji
doskonale wiedział, co robi, posyłając go tutaj.
Opuścił palec. Na miejscu ikonki pojawiło się okienko z wiadomością, której treść
przewróciła do góry nogami jego dotychczasowe wyobrażenia o tym systemie.
.
DWA
Wahadłowiec zadrżał po raz kolejny. Ciężka wielozadaniowa maszyna przeznaczona do
lotów na krótkim dystansie sprawdzała się idealnie w próżni, natomiast po wejściu w gęstą
atmosferę Delty zaczęła mieć problemy. Henryan nie był pewien, czy wynikają one raczej
z braku doświadczenia obu pilotów czy ze spieprzonej aerodynamiki pękatej jednostki.
Jakkolwiek było naprawdę, kolejny wstrząs wcisnął go głębiej w kokon fotela.
– Co wy tam wyprawiacie? – warknął do interkomu.
– To nie nasza wina, kapitanie – usłyszał brzmiący nieco mechanicznie głos pilota. –