Выбрать главу

Podczas lotu w tak gęstej atmosferze należy się liczyć z turbulencjami.

Turbulencje srajbulencje – pomyślał rozeźlony Święcki, któremu od tej huśtawki zaczynało

się zbierać na mdłości. Przełknął mocno ślinę, zanim przeniósł wzrok na porucznika Hondo,

który od przydzielenia na Cervantesa i rozpoczęcia ewakuacji zagrożonych systemów pełnił

rolę jego adiutanta.

– Lecimy od nowa, Toranosukenjiro! – rzucił przez zaciśnięte zęby.

– Trzeci raz? – jęknął niespełna trzydziestoletni, bardzo szczupły piegowaty rudzielec. –

Zna pan już te liczby na pamięć, kapitanie.

– Muszę się czymś zająć, zanim te łotry wytrząsną ze mnie śniadanie. – Wskazał znacząco

głową na przepierzenie dzielące przedział osobowy od kokpitu.

Hondo przytaknął. W odróżnieniu od większości pasażerów nie włożył jeszcze hełmu. Jego

krótko ścięte, połyskujące w blasku paneli świetlnych włosy miały barwę świeżo

odizolowanej miedzi. Dzięki nim i piegom wyglądał jak jeden z dalekich przodków matki

Henryana. Nawet twarz miał podobną do postaci ze starych rodzinnych hologramów: owalną,

ze spiczastą brodą i łagodnymi, choć wysoko umieszczonymi kośćmi policzkowymi.

– Sonda Obcych pojawiła się w strefie skoku Ulietty przed siedmioma godzinami

i dwunastoma minutami – zaczął porucznik znudzonym głosem. – To znaczy, że mamy około

czterdziestu jeden godzin na zakończenie operacji.

– Dalej! – warknął Henryan, czując, że kadłub i przymocowane do niego siedziska znów

zaczynają drżeć.

– W tym czasie nasze transportowce i zarekwirowane arki mogą obrócić dwukrotnie do

stref przerzutowych w pasie szóstym, co znaczy, że jesteśmy w stanie podjąć maksymalnie…

sto osiemdziesiąt dwa tysiące ludzi.

– Z trzystu dwudziestu pięciu tysięcy kolonistów zamieszkujących ten system – wtrącił

Święcki.

– Tak. Z trzystu dwudziestu pięciu tysięcy sześciuset siedemnastu – uściślił Hondo.

– Zatem ewakuujemy tylko pięćdziesiąt sześć procent tutejszej populacji…

– Aż pięćdziesiąt sześć, kapitanie – poprawił go porucznik. – Zresztą to przecież nie jest

priorytet naszej misji.

– Synu – Henryan spojrzał mu prosto w oczy – ocalenie tych ludzi zawsze będzie moim

priorytetem.

– Ale admiralicja wyraźnie… – Porucznik zamilkł, widząc miażdżące spojrzenie

przełożonego.

– Wiem, jak brzmią rozkazy admiralicji, Toranosukenjiro, i wierz mi, nie mam zamiaru ich

łamać. Ale musisz zrozumieć jedno: ewakuacja połowy kolonistów z tego systemu będzie dla

mnie osobistą porażką, co ja mówię, tragedią. Chodzi o sto kilkadziesiąt tysięcy potencjalnych

ofiar, pojmujesz? – Nie spuszczał wzroku ze spoconego porucznika, dopóki ten nie przytaknął.

– I właśnie dlatego mam zamiar skupić się na tym aspekcie naszej misji.

– A co z rdzeniowcem? – zapytał lekko drżącym głosem porucznik.

– Nic. Załadunek trwa, cokolwiek tam na niego pakują, i będzie trwał do ostatniej chwili.

Górnicy i nadzór kopalni wiedzą najlepiej, co mają robić. Wpieprzając im się w tę robotę,

możemy tylko pogorszyć sytuację.

– Racja.

– Naprawdę? – Henryan uśmiechnął się krzywo.

– Tak. U nas jest przecież podobnie. Weźmy pierwsze lepsze manewry. Wszystko idzie jak

z płatka, dopóki wygwieżdżeni nie zaczną się wtrącać.

Wygwieżdżeni. Całkiem ładne słowo, na pewno nie przypomina inwektywy, a jak

pejoratywnie zabrzmiało w ustach tego młodego oficera.

– Otóż to. – Uśmiech Święckiego poszerzył się i wyprostował. – Dlatego skupmy się na

tym, co naprawdę jest najważniejsze. Na ratowaniu tych ludzi.

– Ale jak mamy to zrobić, skoro liczby nie kłamią. – Hondo wskazał na trzymany w dłoni

czytnik. – Zgodnie z pańskimi rozkazami brałem pod uwagę maksymalne wartości każdego

czynnika. Plan admiralicji zakładał ewakuację z Delty i jej księżyców czterdziestu procent

zamieszkującej je populacji. Dzięki pańskim wskazówkom udało mi się podnieść tę liczbę

o dalszych szesnaście procent. To naprawdę dużo…

– Być może – przyznał Henryan – ale dla mnie wciąż za mało.

– Więcej nie uda się wycisnąć. – Sądząc po tonie, porucznik był święcie przekonany, że tak

właśnie wygląda prawda.

Henryan pochylił się o tyle, o ile pozwalała mu uprzęż kokonu.

– W ciągu najbliższych dwóch dni zrozumiesz, chłopcze, że determinacją można zmieniać

nawet statystyki.

Hondo nie zdążył odpowiedzieć. Po kolejnym wstrząsie, któremu towarzyszyły głośne

zgrzyty, pasażerowie przedziału osobowego usłyszeli głos drugiego pilota:

– Uwaga, rozpoczynamy procedurę podchodzenia do lądowania.

.

TRZY

Wahadłowiec zawisł tuż obok lądowiska. Pilot ustawił go tak, by tylny pomost znalazł się

nad szeroką na pięćdziesiąt metrów okrągłą kratownicą z plastali. Wielka wojskowa maszyna

była zbyt ciężka, by zdołała ją utrzymać konstrukcja wieńcząca szczyt ponad

siedemsetmetrowej wieży zarządu kolonii.

Henryan zszedł z pokładu pierwszy, za nim ruszyli pozostali członkowie zespołu. Wszyscy,

łącznie z Hondo, mieli na sobie pełne kombinezony i uszczelnione hełmy, mimo że czekający

na nich po przeciwnej stronie lądowiska ludzie nie wspomagali układów oddechowych

żadnymi widocznymi urządzeniami. Podobnie było z pracownikami obsługi. Ci także krzątali

się po płycie bez masek i respiratorów. Henryan zerknął przez ramię, czując mocniejszy

podmuch zza pleców. Wahadłowiec zniknął za krawędzią lądowiska, gdy tylko ostatni żołnierz

znalazł się na kratownicy, by dołączyć do reszty eskadry w pobliskim kosmoporcie.

Święcki ruszył pewnym krokiem w kierunku rękawa prowadzącego do przeszklonej śluzy,

z której przed momentem wyłonił się skromny komitet powitalny, czyli całkiem atrakcyjnie

wyglądająca brunetka i trzej towarzyszący jej mężczyźni.

Ubrana w prostą, ale bardzo obcisłą sukienkę koloru burgunda kobieta stanęła na czele

delegacji kolonistów. Niesyntetyczny, matowy materiał opinał jej krągłości w stopniu, jakiego

Henryan nie widywał zazwyczaj na stacjach i okrętach. Opalone ramiona miała całkowicie

odsłonięte, podobnie jak równie brązowe nogi, które widział od stóp aż do kolan. Co do

twarzy zaś… Dopiero w połowie drogi Święcki skupił wzrok na niej. Brunetka była bardzo

młoda, z pewnością nie skończyła jeszcze czterdziestu lat, a jej uroda… Musiała uchodzić za

piękność, takie przynajmniej wrażenie sprawiała dzięki grubo nałożonemu makijażowi

z obowiązkowymi cieniami na policzkach i pasmem obowiązkowej czerni biegnącym od

skroni do skroni na wysokości oczu. Łysinę na szczycie głowy zgodnie z najnowszymi

trendami mody maskowała pasmem grubego włochatego materiału przypominającego z daleka

futro.

Towarzyszący jej mężczyźni nie sprawiali tak imponującego wrażenia. Jeden był rumiany

i gruby, dwaj pozostali mogliby uchodzić za braci, gdyby nie…

Henryan zamarł w pół kroku. Coś ściekało po wizjerze jego hełmu. Gdy spojrzał na

kombinezon, zauważył na nim wiele błyszczących, parujących szybko kropelek. Podniósł

szybko głowę, sięgając do komputera przy nadgarstku, ale zatrzymał palec tuż nad klawiszem

aktywującym pole osobiste. Po błękitnym niebie sunęło coś wielkiego, szarego, kapiącego…

Rozmazał palcem kolejną kropelkę na wizjerze i przytknął opuszkę do ekranu skanera.

– To tylko deszcz – usłyszał na sekundę przed tym, zanim komputer zakończył analizę cieczy.

H2O z niewielkimi domieszkami innych, na szczęście niegroźnych pierwiastków.

Zażenowany Henryan spojrzał bykiem na szczerzących się gospodarzy. Jeszcze nie zdążył