wykonają skok w podprzestrzeń.
– Zwracam honor – rzucił komandor po przeprowadzeniu dwukrotnej symulacji. – Miejmy
nadzieję, że to zadziała.
– Ty dałbyś się oszukać – rzucił z uśmiechem na twarzy Święcki. – Ja pewnie też, a to dobry
prognostyk.
– Obyś miał rację.
– Obyś miał szczęście.
Tymi słowami się pożegnali.
.
DWADZIEŚCIA JEDEN
Święcki zasiadł na stanowisku dowodzenia pionu operacyjnego Chrisadora Duncana,
niszczyciela wysłanego po niego na księżyc. Oficer, do którego należał ten fotel, ustąpił mu
miejsca bez słowa. Zdawał sobie sprawę, o jaką stawkę toczy się ta gra i jakie ryzyko
podejmuje cała eskadra. Wszyscy trzymali kciuki za powodzenie planu kapitana. A już tylko
sekundy dzieliły ludzi od rozpoczęcia starcia z niepokonanym dotąd wrogiem.
– Sześć sekund do wyjścia pierwszego obiektu… Otwarto ogień zaporowy – informował
grobowym głosem wachtowy.
Był to naprawdę stary zwyczaj, przeżytek pamiętający czasy okrętów pływających po
morzach i oceanach Ziemi. Komputery szybciej i dokładniej podawały dane, zwłaszcza
łączami kwantowymi, jednakże nikt nie kwapił się do zmian w regulaminie, podobnie jak nie
było chętnych, by przekreślić inne tradycje floty, takie jak choćby wybijanie dzwonem pełnych
godzin.
– Trzy, dwa, jeden… – Święcki słuchał głębokiego basu, nie odrywając wzroku od
wyświetlaczy. – Kontakt.
Tuż przed wirem wektorów rakiet pojawiła się czerwona ikona. Trzy dziesiąte sekundy, tyle
czasu pozostało załodze liniowca na reakcję. Mgnienie oka wystarczyło jednak systemom
obrony Obcych do namierzenia celów i otwarcia ognia. Wyświetlacze zalały szybko
przepływające strumienie danych. T’iru walczył jak szalony, ale nie miał szans z tak wielką
nawałą ognia. Jego ekrany zapłonęły bielą tysiąca eksplozji, które zlały się natychmiast
w jedną oślepiającą łunę.
Święcki nie wiedział, czy o sukcesie przesądził zbyt krótki czas na reakcję, czy też plazma,
w jaką zamieniały się kolejne dziesiątki wyparowujących rdzeni, oślepiła w końcu systemy
obrony t’iru. Liczyło się tylko to, że efekt ludzkich działań był piorunujący. Po raz pierwszy
w historii tego konfliktu pola siłowe chroniące okręt Obcych zostały pokonane, a stało się to
na ułamek sekundy przed nadzianiem się t’iru na drugą falę ognia zaporowego. Czujniki
zwariowały, potem rozległy się wrzaski ludzi. Wszystkie torpedy nuklearne Cervantesa
dotarły do niechronionego tarczami celu. Liniowiec przeleciał z impetem przez szybko
rozpraszające się kule atomowego ognia i… zaczął wyraźnie zwalniać.
Święcki nie miał czasu na wyrażanie radości. Drugi t’iru pojawił się właśnie w normalnej
przestrzeni. Jego także zasypał grad pocisków, ale nie mający porównania z nawałą ognia, na
jaką trafiła czołowa jednostka. Trzeci liniowiec załapał się na resztki ostatniej salwy. Czwarty
nie musiał nawet aktywować systemów obrony.
Wszystko to jednak miało niewielkie znaczenie. Pierwszy okręt wroga wypadł z szyku. Nie
został zniszczony, choć wstępne analizy wskazywały, że w kilkunastu miejscach doszło do
rozszczelnienia zewnętrznego pancerza, co w połączeniu ze skażeniem promieniotwórczym
wystarczyło do wyłączenia tej jednostki z akcji. Przynajmniej chwilowo, ponieważ
dowodzący nią ma’lahn nadal w pełni panował nad swoim okrętem.
Święcki powiększył wybrany fragment pola walki. Wpatrywał się intensywnie w wektory
nadlatujących t’iru. Drugi liniowiec właśnie zaczął zmieniać kurs, szykując się do starcia
z okrętami ludzi. Trzeci poszedł jego śladem. Czwarty…
– Skurwykloni pomiot bioprotezy – zaklął pod nosem Henryan.
Ostatni liniowiec, podobnie jak uszkodzona jednostka, oderwał się od formacji wchodzącej
na kurs przejęcia eskadry Cervantesa. Podstęp nie zadziałał. To, że trzy t’iru zostały
odciągnięte od rdzeniowca, nie miało znaczenia. Samotny Obcy nie będzie miał żadnego
problemu ze zniszczeniem pozbawionego broni i tarcz frachtowca. Ludzie zarobili dzięki tej
akcji trzy sekundy, czyli tyle co nic. Świadomość porażki stłumiła rodzącą się gdzieś w głębi
serca radość.
– Eskadra wykonała skok – zameldował moment później wachtowy, próbując przekrzyczeć
wiwatujących wciąż kolegów.
– Łączcie mnie z czterystasiódemką – rozkazał Święcki, otaczając stanowisko dowodzenia
ekranami izolacyjnymi.
Na panelu przed nim pojawiła się twarz dyrektora kopalni. Henryan rozmawiał z nim przed
chwilą, zaraz po zakończeniu połączenia z Cervantesem. Nakreślił mu szczerze aktualną
sytuację. Tylko tyle mógł zrobić.
Dupree był blady jak kreda, gdy słuchał kolejnej krótkiej przemowy kapitana.
– Margines bezpieczeństwa zwiększył się do piętnastu sekund – zakończył ponurym tonem
Henryan. – Liniowiec, który leci w waszym kierunku, na razie nie przekroczył zakładanej
prędkości, więc mamy jeszcze szanse.
Xavieric oblizał spierzchnięte wargi.
– Na razie o problemie wiem tylko ja i piloci – powiedział zduszonym głosem. – Uznałem,
że tak będzie lepiej.
– Rozumiem. – Święcki z każdą chwilą coraz bardziej szanował tego człowieka.
Jeśli coś pójdzie nie tak, dwa i pół tysiąca górników, z których wielu dyrektor kopalni znał
osobiście, ostatnie chwile życia spędzi w spokoju, ciesząc się do ostatka z wykonania
niemożliwej misji. Tak, Dupree miał rację, nie powinno im się tego odbierać nawet w imię
ujawnienia gorzkiej prawdy.
– Zrobiliście, co w waszej mocy – dodał Xavieric. – Teraz wszystko jest w rękach Boga.
Problem w tym, że to właśnie Stwórca zamierza pozbawić nas życia – pomyślał Henryan,
ale nie odważył się powiedzieć tych słów na głos.
– Spróbuję kupić wam jeszcze moment – rzucił butnie, biorąc się w garść.
– Jak?
– Zaatakujemy ten liniowiec.
Duncan znajdował się mniej więcej w tej samej odległości od punktu skoku co
rdzeniowiec, przy czym od rdzeniowca dzieliło go tylko kilkanaście stopni kątowych. Może
Obcy zechcą zejść nieco z kursu, żeby najpierw pomścić swojego towarzysza.
Na wspomnienie uszkodzonego t’iru Święcki wrócił na moment do odczytów z pola bitwy.
Sonda przekazująca transmisję kwantową wciąż działała. Obcy zignorowali ją, prąc
w pierwszej kolejności na atakujące ich okręty. Po ich niespodziewanym zniknięciu zmienili
ponownie kurs, ruszając prosto na rdzeniowiec. Stracili jednak ponad osiem sekund i na
pewno nie zdążą. Uszkodzony t’iru leciał ostatni, zostawał też coraz bardziej w tyle. To jednak
nie cieszyło kapitana, choć powinno.
Sprawdził, jak wygląda sytuacja na drugim polu walki. Rdzeniowiec znajdzie się w zasięgu
skutecznego ognia Obcych za trzydzieści siedem sekund. Transportowiec hamował już od
dłuższej chwili, wchodząc na kurs zbliżeniowy z wybraną ładownią.
Henryan zacisnął kciuki.
– Dacie radę – wycharczał, nie zdając sobie sprawy z tego, jak mocno zaciska szczęki.
Trzydzieści jeden sekund… Zamarł, podobnie jak Dupree.
W miejscu, gdzie znajdował się do tej pory rdzeniowiec, obaj widzieli tylko pustkę.
– Co jest, kurwirtual? – Kapitan rzucił się do klawiszy. – Kto śmiał zmienić moje rozkazy!?
– wrzasnął, przechodząc na kanał ogólny. – Kto?! Każę rozstrzelać skurwyklona, a potem
rozerwę jego zwłoki własnymi rękami!
– Henryan…
– Łączcie z admiralicją! – gorączkował się Święcki. – Natychmiast!
– Henryan!
Podniósł wzrok na wyświetlacz.
– Nie rozumiem, jak do tego mogło dojść. Moje rozkazy…
– To jednostka należąca do korporacji – zaczął wyjaśniać Xavieric. – Twoje rozkazy nie