Выбрать главу

Pochyliłem głowę. Chciałem zamknąć oczy. Powietrze zdawało się wypełnione słonawą wonią jej skóry, było gorące i słodkie. Wokoło dziewczyny zacieśnił się krąg pozostałych wampirów, biała ręka, która trzymała ją za udo drgnęła i wampir o kasztanowych włosach puścił ją, odsłonił i przekazał pozostałym. Głowa dziewczyny była już odchylona bezwładnie do tyłu. Jedna z kobiet wampirów uniosła się nad nią, objęła i kołysała się chwilę z nią razem, głaszcząc jej ciało, nim pochyliła się, by pić jej krew. Wszyscy teraz kotłowali się koło niej, przechodziła od jednego do drugiego wprost na oczach zaczarowanego i zniewolonego tłumu. Głowa opadła bezwładnie na ramię mężczyzny wampira, pochylony kark był równie ponętny jak małe pośladki czy gładka skóra jej długich ud, miękkich fałdek ponad zgiętymi kolanami.

Siedziałem wciśnięty w krzesło. W ustach miałem smak jej ciała, krwi, bolały mnie żyły. Kątem oka dostrzegłem, że kasztanowłosy wampir, który pierwszy ją zdobył, stanął znów na boku, jak poprzednio, i wpatruje się teraz we mnie. Zdawało mi się, że wybrał mnie z ciemności i jego wzrok zatrzymał się na mnie ponad rozgrzanym powietrzem.

Jeden po drugim wampiry opuszczały scenę. Ponownie pojawił się namalowany las, bezgłośnie zasunięty na swoje miejsce. Tymczasem dziewczyna, słaba i bardzo blada, została złożona naga na atłasowych, czarnych marach w lesie, wprost na poszyciu. Ponownie odezwała się muzyka, niesamowita i alarmująca, coraz głośniejsza, gdy światła, przeciwnie, przygasały. Wszystkie wampiry zniknęły ze sceny, poza tym, który odtwarzał w spektaklu Śmierć. Teraz podnosił właśnie swoją kosę i maskę leżące w cieniu. Przyklęknął obok leżącej dziewczyny. Światła słabły coraz bardziej i tylko muzyka posiadała jeszcze moc i siłę w otaczającej nas ciemności. Wkrótce jednak i ona uciszyła się.

Przez chwilę cała widownia siedziała dosłownie nieruchomo. Potem zerwała się niesamowita burza oklasków. Zrazu tu i ówdzie, potem unisono, łącząc się razem. Zapaliły się światła w lichtarzach na ścianach, głowy zaczęły obracać się jedna do drugiej, na sali wybuchły głośne rozmowy. Jakaś kobieta wstała na środku rzędu, aby wyciągnąć wkręconego w krzesło swego lisa. Ktoś inny szybko przepychał się do przejścia. Za chwilę cała widownia powstała z miejsc, przesuwając się do otwartych drzwi wyjścia.

Szum wkoło uspokoił mnie nieco, zblazowany szum wyrafinowanego i pachnącego perfumami tłumu, który wypełniał hol i sklepienie teatru. Czar prysł. Drzwi otwarły się szeroko na padający nadal deszcz na dworze. Słychać było stukot kopyt o bruk, głosy wołające o dorożkę. Pode mną, w morzu poprzesuwanych nieco krzeseł jakaś biała rękawiczka błyszczała na zielonej, jedwabnej poduszce.

Siedziałem, przyglądając się, słuchając, jedną ręką zasłaniając twarz, a drugą opierając na łokciu o balustradę. Podniecenie we mnie opadło, smak dziewczyny na ustach ginął, jak gdyby zapach deszczu zamroził jej aromat. W pustym teatrze nadal jeszcze słyszałem bicie jej serca. Wciągnąłem powietrze, smakowałem deszcz. Zerknąłem wreszcie na siedzącą bez ruchu Klaudię z rękoma wciśniętymi w podołek.

Poczułem gorzki smak w ustach i zamęt w głowie. Zobaczyłem samotnego odźwiernego przechodzącego w dole, pode mną, który poprawiał poprzesuwane krzesła i zbierał rozrzucone po dywanie programy. Byłem świadom, że ból, który teraz odczuwam, ten zamęt, ta oślepiająca namiętność, od której dopiero co się uwolniłem, zniknęły by natychmiast, gdybym mógł, ot po prostu, zeskoczyć na dół i wciągnąć go szybko w jedną z tych bocznych wnęk oddzielonych kotarą i wyssać w ciemności jego krew. Chciałem to zrobić i jednocześnie nie. Klaudia pochyliła się do ucha i wyszeptała:

— Cierpliwości, Louis, cierpliwości.

Otworzyłem oczy. Ktoś stał obok, ledwo w zasięgu mojego widzenia. Ktoś, kto przechytrzył mój zmysł słuchu, podchodząc tak blisko. Stał oto teraz, bezszelestnie, za zasłoniętym kotarą wejściem do loży. To był ten sam kasztanowłosy wampir, ten stojący z boku podczas przedstawienia. Stał na wyściełanym dywanem podejściu i patrzył na nas. Wiedziałem teraz, kim był. Jak podejrzewałem, był to ten sam wampir, który dał mi zaproszenie do teatru. Armand.

Poderwałbym się nagle, gdyby nie bezruch z jakim stał obok, i zadumany, wyobcowany wyraz jego twarzy. Zdawało się, że stał tak oparty o ścianę już dłuższy czas i nie zdradził się nawet mrugnięciem oka. Podeszliśmy z Klaudią bliżej. Gdyby aż tak bardzo mnie nie zaabsorbował, to odczułbym pewnie ulgę, że nie jest tym wysokim wampirem o ciemnych włosach, ale nie zastanawiałem się wtedy nad tym. Teraz, jego oczy poruszyły się ospale i zaczął wpatrywać się w Klaudię, za nic sobie mając zwyczaj ludzi śmiertelnych ukrywania zbyt wścibskiego spojrzenia. Położyłem rękę na ramieniu Klaudii.

— Szukaliśmy was już od bardzo dawna — powiedziałem wreszcie, moje serce uspokajało się, jak gdyby jego spokój wpływał na moje opanowanie. Nie mógłbym przesadzić w określeniu tej jego szczególnej właściwości, a przecież nie potrafię tego opisać. Fakt ten powodował, że byłem rozdrażniony. Pozwolił mi odczuć, że wie, w jakim znajduję się stanie, a jego nieruchoma postawa i głębokie brązowe oczy zdawały się mówić, że nie ma sensu się tym zajmować i że, w szczególności, słowa, których teraz szukałem, i tak mnie zawiodą. Klaudia stała obok milcząca.

Odsunął się od ściany i zaczął schodzić w dół po schodach, jednocześnie wykonał gest zapraszający nas, byśmy poszli jego śladem. Wszystko to robił płynnie i szybko. W porównaniu do jego kroku i gestów moje były karykaturą ludzkich zachowań. Otworzył drzwi na parterze i wpuścił nas do sal znajdujących się poniżej głównej sali teatralnej. Jego stopy ledwo dotykały kamiennych schodów, muskając je tylko. Szedł odwrócony do nas plecami, z pełnym zaufaniem. Po chwili wkroczyliśmy do sali, która jak się później okazało, była obszerną salą balową, wykutą w podziemiach znacznie starszych niż budynek stojący nad nią. Drzwi, które przed chwilą otworzył, zatrzasnęły się z głuchym łoskotem i zrobiło się ciemno, zanim mogłem zorientować się w rozkładzie pokoju. W ciemności usłyszałem szelest jego ubrania, a potem ostry trzask zapalanej zapałki. Teraz jego twarz pojawiła się nad zapaloną zapałką jak wielki płomień. Jakaś postać zjawiła się w świetle, tuż za nim, młody chłopak, który przyniósł mu świecę. Widok tego chłopca na powrót przypomniał mi podniecającą przyjemność, jaką odczuwałem na widok nagiej kobiety na scenie, jej ciała, pulsującej krwi. Chłopak odwrócił się i przyglądał mi się, prawie identycznie jak kasztanowłosy wampir, który tymczasem przeniósł płomień z zapałki na świecę i teraz szepnął do niego:

— Idź. — Wampir uniósł nieco świecę i światło padło na odległą ścianę. Począł przesuwać się wzdłuż niej, dając nam znak, byśmy podążyli za nim.

Ujrzałem świat fresków i malowideł ściennych. Ich głębokie kolory wibrowały pod wpływem tańczącego płomienia. Stopniowo tematyka tych malowideł stała się dla nas jasna. Był tam przerażający Triumf Śmierci Breughla, namalowany w takiej skali, że cała ta niezliczona kolekcja straszliwych postaci wznosiła się nad nami, rozpływając wyżej w ciemności. Bezlitosne kościotrupy przewożące promem przez śmierdzącą fosę zdanych na ich łaskę zmarłych lub ciągnące wóz pełen ludzkich czaszek, pozbawiające głów wyciągnięte martwe ciała lub wieszające ludzi na szubienicach. Gdzieś w oddali dzwon wybijał maszerującym armiom czas piekła — spalonej i pogrążonej w dymie krainy, w kierunku której były prowadzone obrzydliwym, pozbawionym sensu marszem. Poczułem lekki niepokój, ale wampir dotknął mojej ręki i prowadził dalej wzdłuż ściany. Teraz zobaczyłem, jak powoli z mroku wyłania się Upadek Aniołów z potępionymi aniołami, zrzucanymi z niebiańskich wysokości wprost w gorejący chaos ucztujących potworów. Tak żywy, tak perfekcyjnie oddany obraz sprawił, że aż wzdrygnąłem się. Ręka, która mnie dotknęła przedtem, teraz uczyniła to samo. Zatrzymałem się jednak na chwilę, spokojnie spoglądając w górę aż po sam szczyt malowidła na ścianie. Dostrzegłem tam wynurzające się z ciemności postacie dwóch pięknych aniołów z trąbami anielskimi przytkniętymi do ust. Przez moment czas stanął w miejscu. Miałem silne wrażenie podobieństwa owej chwili do tej, kiedy odwiedziłem po raz pierwszy katedrę Notre Dame, ale szybko to minęło, jak coś delikatnego i cennego, co nagle zostało wyrwane mi z rąk.