Było coś niepokojącego w tej celi, ale nie potrafiłem tego sprecyzować. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałem, co się ze mną działo, poza tym, że gwałtownie zostałem wyciągnięty, albo samodzielnie albo z czyjąś pomocą, z dwóch silnych, pożerających mnie stanów duszy: całkowitego zaabsorbowania tymi ponurymi malowidłami i zabijania, któremu oddałem się zupełnie i nieprzyzwoicie na oczach wszystkich.
Nie wiedziałem, co mi teraz zagraża i od czego właściwie szukam ucieczki. Patrzyłem nadal na Klaudię, jak leży oparta o książki, pomiędzy wypolerowaną czaszką ludzką, świecznikiem, otwartą książką z pergaminowymi stronami, której ręcznie kaligrafowane litery błyszczały w świetle świecy. Spojrzałem wyżej i ujrzałem lakierowany i błyszczący obraz średniowiecznego diabła z rogami i kopytami. Jego figura bestii górowała nad zgromadzonymi na sabacie i oddającymi mu cześć czarownicami. Głowa Klaudii spoczywała tuż pod obrazem, a jej rozpuszczone włosy dotykały płótna. Obserwowała wampira szeroko otwartymi, pełnymi ciekawości oczyma. Chciałem unieść ją stamtąd, nagle ze strachem i przerażeniem ujrzałem ją oczyma mojej rozpalonej wyobraźni padającą na podłogę jak lalka. Zamiast na nią patrzyłem teraz na diabła, na tę potworną twarz przykuwającą moją uwagę bardziej niż widok Klaudii w swoim niesamowitym bezruchu.
— Nie obudzisz chłopca, jeśli będziesz mówił — odezwał się brązowooki. — Przybyliście z tak daleka, przebyliście taką długą drogę.
Stopniowo moje zmieszanie ustąpiło. Byłem zupełnie już przebudzony i bardzo spokojny. Patrzyłem na niego, siedzącego naprzeciwko mnie w fotelu. Klaudia również przyglądała mu się. On natomiast przenosił wzrok to na mnie, to na nią, a jego gładka twarz i brązowe oczy były spokojne jak poprzednio.
— Mam na imię Armad — powiedział. — Wysłałem Santiago, żeby doręczył wam zaproszenia. Znam wasze imiona. Witam was w moim domu.
Zebrałem całą swą siłę, aby przemówić. Mój głos zabrzmiał dziwnie, kiedy oznajmiłem mu, że już zaczynaliśmy się obawiać, że jesteśmy sami na świecie.
— Ale jak właściwie staliście się wampirami? — zapytał. Ręka Klaudii ruszyła się nieznacznie na sukience, jej wzrok przeniósł się mechanicznie z jego twarzy na moją. Zobaczyłem to i wiedziałem, że on także musiał to zobaczyć. Wiedziałem od razu, co chciała mi powiedzieć.
— Nie chcecie odpowiedzieć. — Usłyszałem cichy głos Armanda, bardziej wyważony nawet niż głos Klaudii i o wiele mniej ludzki niż mój własny. Poczułem, że znowu łapię się na zauroczeniu i kontemplacji tego głosu i tych oczu, od których czaru dopiero co wyswobodziłem się z tak wielkim wysiłkiem.
— Czy jesteś ich przywódcą? — zapytałem.
— Nie w tym sensie, w jakim ty rozumiesz słowo „przywódca” — odpowiedział. — Ale gdyby tu miał być jakiś przywódca, to ja bym z pewnością nim został.
— Nie powiedziałem ci jeszcze… wybacz… tego, jak stałem się wampirem. Ponieważ nie jest to dla mnie tajemnica, nie nasuwają mi się w związku z tym żadne pytania. Tak więc, jeśli nie ma w tobie mocy, wobec której okazywać musiałbym specjalny szacunek, nie chciałbym w ogóle o tym rozmawiać.
— A gdybym ci powiedział, że mam właśnie taką moc, czy uszanowałbyś to? — zapytał.
Szkoda, że nie potrafię opisać ci sposobu jego mówienia. Za każdym razem, kiedy się odzywał, zdawał się budzić z kontemplacji bardzo podobnej do tej, w jakiej sam się znajdowałem i z której wydostanie kosztowało mnie tyle wysiłku. A przecież wcale się nie poruszał i cały czas zdawał się być czujny i w pogotowiu. Rozpraszało mnie to, choć jednocześnie było tak pociągające, jak i ten pokój, w którym znajdowaliśmy się teraz, jego prostota a zarazem bogactwo, ciepła kombinacja rzeczy podstawowych: książek, biurka, dwóch foteli przy kominku, trumny, obrazów. Luksus pokojów hotelowych, który znałem, zdawał się wulgarny, więcej, pozbawiony wszelkiego sensu i znaczenia w porównaniu z tym pokojem. Rozumiałem to wszystko poza jednym — tym śpiącym młodym chłopakiem, którego obecności tutaj nie rozumiałem zupełnie.
— Nie jestem pewien — rzekłem, nie mogąc oderwać oczu od średniowiecznego Szatana. — Musiałbym pewnie wiedzieć, skąd… od kogo ona pochodzi. Czy od innych wampirów… czy może ma inne źródło?
— Inne… — zapytał. — Jakie inne?
— A takie! — Wskazałem na średniowieczny obraz.
— To tylko obraz — odrzekł.
— Nic więcej?
— Nic więcej.
— Zatem Szatan… czy moc szatańska nie wspomaga twojej mocy tutaj, ani jako ich przywódcy, ani jako wampira?
— Nie — odrzekł spokojnie, tak spokojnie, że niemożliwością było zgadnąć, co myśli o moich pytaniach, jeśli w ogóle rozpatrywał je w taki sam sposób jak ja.
— A ci inni?
— Nie — padła krótka odpowiedź.
— A zatem nie jesteśmy… — pochyliłem się do przodu — dziećmi Szatana?
— Jak moglibyśmy nimi być? — zapytał. — Czy wierzysz, że to Szatan stworzył ten świat wokół nas?
— Nie, wierzę, że to Bóg, jeśli w ogóle. Ale On musiał także stworzyć Szatana i chcę wiedzieć, czy my jesteśmy jego dziećmi!
— Dokładnie i z pełną konsekwencją, jeśli rozumować w ten sposób. Jeśli wierzysz, że Bóg stworzył Szatana, to musisz zdawać sobie sprawę, że jego moc pochodzi od Boga i że Szatan jest po prostu dzieckiem Boga, a i my tym samym jesteśmy dziećmi Boga. Nie ma dzieci Szatana, naprawdę.
Nie potrafiłem ukryć mego rozczarowania. Oparłem się o skórzane obicie, spoglądając na mały drzeworyt przedstawiający diabła, na moment zapominając o obecności Armanda, zagubiony w myślach, w niezaprzeczalnych implikacjach jego prostej logiki.
— Ale dlaczego to ciebie tak bardzo interesuje? Z pewnością to, co mówię, nie jest dla ciebie zaskoczeniem — dodał Armand. — Dlaczego tak to ciebie poruszyło?
— Pozwól, niech ci wytłumaczę — zacząłem. — Wiem, że jesteś mistrzem i szanuję to. Ale nie potrafię zrozumieć twojej obojętności. Wiem, co to jest, poznałem to, ale to nie jest właściwa dla mnie cecha i wiem, że nigdy jej nie nabędę. Akceptuję ją jednak.